– Co przygotujemy na wesele? – spytał. – Gdyby tylko była tu moja ukochana Marina… i twoja matka… to by dopiero było wydarzenie!
Siergiej usiadł obok mnie i razem wpatrywaliśmy się w promienie słońca pobłyskujące między liśćmi drzew. Wyciągnął z kieszeni pogniecioną kartkę i wyprostował ją na kolanie.
– Nosiłem ze sobą ten poemat Anny Achmatowej, bo mnie wzruszył – powiedział. – Chciałbym ci go przeczytać.
Wzięli cię, gdy ledwie brzask zaświecił,
Szłam za tobą, jak za trumną kondukt.
W ciemnej izbie zapłakane dzieci,
Przed obrazem topniał świeczki kontur.
Od warg twoich wionął chłód ikony,
Pot śmiertelny… Choć pamięć daremna,
Tak jak strzelców Piotrowych żony
Będę wyła pod wieżami Kremla. [Anna Achmatowa, Requiem, przełożył Stanisław Barańczak, w: Ocalone w tłumaczenia. Szkice o warsztacie tłumacza poezji z dołączeniem małej antologii przekładów, Wydawnictwo 1992, Poznań.]
Kiedy Siergiej czytał te słowa, poczułam ścisk w gardle i zaczęłam płakać. Od lat tłumiłam w sobie te łzy. Szlochałam tak głośno i boleśnie, jakby serce miało wyskoczyć mi z piersi. Siergiej także płakał, jego niedźwiedzi tors unosił się i opadał w rytm szlochu.
Objął mnie i przywarliśmy do siebie mokrymi policzkami. Kiedy szlochy ucichły, zaczęliśmy się śmiać.
– Wyprawię ci najpiękniejsze wesele na świecie – powiedział, wycierając wierzchem dłoni zaczerwienione usta.
– Czuję mamę w sobie – szepnęłam. – Wiem, że pewnego dnia ją odnajdę.
Tego wieczoru Amelia, Luba i ja wystroiłyśmy się w długie atłasowe suknie, mężczyźni włożyli najlepsze smokingi. Wszyscy wcisnęliśmy się do limuzyny i ruszyliśmy do Moskwy – Szanghaju.
Ze względu na wczorajszą bijatykę klub dziś nie działał. Wszystko już naprawiono, ale zamknięcie lokalu na jedną noc było zręcznym posunięciem reklamowym. Właśnie tego wieczoru mieliśmy cały klub dla siebie. Siergiej zapalił lampy, parkiet zalało światło.
Dymitr zniknął w biurze i wrócił po chwili z przenośnym radiem.
Tańczyliśmy do dźwięków J’ai deux amours, trzymając w dłoniach kieliszki z szampanem i usiłując śpiewać jak Josephine Baker.
– Paryż… Paryż… – gruchał Siergiej, z twarzą przyciśniętą do policzka Amelii. W świetle odbijającym się od jego barków i otaczającym głowę wyglądał jak anioł.
Koło północy powieki zaczęły mi opadać. Oparłam się o Dymitra.
– Odwiozę cię do domu – wyszeptał. – Chyba zmęczyłaś się tym całym zamieszaniem.
Na progu Dymitr przyciągnął mnie do siebie i zaczął namiętnie całować. Dotyk jego pełnych warg zaskoczył mnie, ciarki przeszły mi po plecach. Spijałam jego smak, sączyłam pocałunki jak szampana. Nagle drzwi domu się otworzyły i usłyszałam krzyki Starej Służącej. Dymitr zrobił krok do tyłu.
– Przecież się pobieramy – powiedział z uśmiechem do Chinki.
Spiorunowała go wzrokiem i ruchem szpiczastej brody wskazała mu furtkę. Po jego odejściu przekręciła zamek i zmusiła mnie do pójścia na górę, ścierając z moich warg wilgoć pozostawioną tam przez Dymitra.
W sypialni panowała duchota. Służące zaciągnęły zasłony, żeby nie wpuszczać komarów. Mimo otwartych okien było parno i wilgotno, jak w cieplarni. Po szyi spłynęła mi kropla potu. Zgasiłam światło i rozsunęłam zasłony. W ogrodzie stał Dymitr, spoglądał na mnie. Uśmiechnęłam się, a on zamachał.
– Dobranoc, Aniu – powiedział, wrócił na ścieżkę i zniknął za furtką niczym złodziej. Przepełniała mnie radość. Pocałunek był niczym dobry czar, przypieczętował nasz związek. Ściągnęłam sukienkę i rzuciłam ją na krzesło, rozkoszując się podmuchem powietrza na nagiej skórze. Padłam na łóżko.
Nocne powietrze było lepkie i nieruchome. Zamiast odrzucić pościel, opatuliłam się nią szczelnie, przypominałam owada w kokonie. Obudziłam się wczesnym rankiem, rozpalona i niespokojna.
Amelia i Siergiej kłócili się na dole, każde słowo było słychać wyraźnie jak brzęk szkła.
– Co ty wyprawiasz, stary głupcze? – mówiła bełkotliwie Amelia nietrzeźwym głosem. – Po co zadajesz sobie dla nich tyle trudu? Patrz na te wszystkie rzeczy! Gdzie ty to ukrywałeś?
Słyszałam brzęk filiżanek stawianych na talerzykach i rozrzucanych po stole sztućców.
– Są dla mnie jak dzieci – wyjaśnił Siergiej. – Od wielu lat to najszczęśliwsze chwile w moim życiu.
Amelia roześmiała się piskliwie.
– Doskonale wiesz, że tak im zależy na ślubie, bo chcą się pieprzyć! Gdyby to była prawdziwa miłość, poczekaliby, aż Ania skończy osiemnaście lat.
– Idź spać. Wstyd mi za ciebie – odparł Siergiej podniesionym, lecz spokojnym głosem. – Marina i ja byliśmy w wieku Ani i Dymitra, gdy braliśmy ślub.
– No tak. Znowu Marina – mruknęła Amelia.
W domu zapadła cisza. Po chwili usłyszałam kroki na korytarzu i drzwi mojego pokoju się otworzyły. Stanęła w nich Amelia, z rozpuszczonymi czarnymi włosami i w białej sukni. Wpatrywała się we mnie, nieświadoma, że nie śpię. Zadrżałam, jakby jej spojrzenie było długim, ostrym paznokciem, przejeżdżającym mi po krzyżu.
– Kiedy wy wszyscy przestaniecie żyć przeszłością? – powiedziała cicho.
Leżałam nieruchomo. Udałam westchnienie przez sen, a ona się wycofała, zostawiając otwarte drzwi.
Czekałam, aż usłyszę szczęk zamka w drzwiach jej sypialni, a następnie wyśliznęłam się z łóżka i zeszłam na dół. Czułam chłód klepek pod rozpalonymi stopami, moje wilgotne palce przywierały do poręczy. Dom pachniał olejkiem cytrynowym i kurzem.
Na parterze było ciemno i pusto. Zastanawiałam się, czy Siergiej także poszedł spać, ale dostrzegłam światełko pod drzwiami sypialni.
Podeszłam na palcach i przycisnęłam ucho do rzeźbionego drewna.
Po drugiej stronie usłyszałam przepiękne dźwięki: rzewną melodię, tak intrygującą i pełną emocji, że zdawała się przenikać przez moją skórę i kłuć mnie od środka. Wahałam się chwilę, po czym obróciłam gałkę.
Wszystkie okna były otwarte, na niskim kredensie stał stary gramofon. W półmroku widziałam pudła kłębiące się na stole.
Część z nich była otwarta, wyłożona papierem tak żółtym i pogniecionym, że kruszył się w moich rękach. Wieże półmisków i naczyń ustawiono kompletami. Podniosłam jedno z naczyń. Było obramowane złotem i przystemplowane rodzinnym herbem. Usłyszałam jęk. Podniosłam wzrok i ujrzałam Siergieja na fotelu przy kominku. Skrzywiłam usta w oczekiwaniu na błękitny dym. Jednak Siergiej wcale nie palił opium, i od tej nocy nigdy nie wziął go do ust. Jego dłoń zwieszała się bezwładnie, myślałam, że może zasnął.
Trzymał nogi na brzegu otwartej walizki, z której wystawało coś, co przypominało puchatą chmurę.
– Requiem Dworaka. – Popatrzył na mnie. Twarz skrył w cieniu, ale widziałam zmęczenie w jego oczach i sine wargi. – Uwielbiała ten fragment. Posłuchaj.
Podeszłam do niego i przysiadłam na oparciu fotela. Ujęłam w dłonie głowę Siergieja. Muzyka potężniała wokół nas. Skrzypce i bębny wzniecały burzę; marzyłam, aby jak najszybciej minęła.
Dłoń Siergieja zacisnęła się na mojej. Przycisnęłam jego palce do ust.
– Nigdy nie przestajemy za nimi tęsknić, prawda, Aniu? – westchnął. – Życie nie toczy się dalej, jak nam wmawiają. Zatrzymuje się. Tylko dni pędzą przed siebie.
Pochyliłam się i pogłaskałam coś białego w walizce. W dotyku przypominało aksamit. Siergiej pociągnął za sznurek od lampy i w jej świetle ujrzałam jakąś tkaninę.
– Wyjmij – polecił mi.
Kiedy uniosłam materiał, okazało się, że to suknia ślubna. Jedwab był stary, ale w doskonałym stanie.
Razem z Siergiejem położyłam ciężką suknię na stole. Podziwiałam naszyte na nią perełki, a spiralne hafty kojarzyły się ze słonecznikami van Gogha. Byłam pewna, że wyczuwam zapach fiołków. Siergiej otworzył drugą walizkę i wyjął jakieś zawiniątko. Położył złoty diadem i welon nad suknią, gdy ja rozprostowywałam spódnicę. Tren obrębiono błękitną, czerwoną i złotą atłasową wstążką: barwami rosyjskiej arystokracji.
Siergiej popatrzył na suknię, wspomnienie szczęśliwszych dni w jego życiu. Wiedziałam, o co mnie zapyta, zanim jeszcze otworzył usta.
Dymitr i ja wzięliśmy ślub wkrótce po moich szesnastych urodzinach, wśród uderzających do głowy zapachów tysięcy kwiatów.
Poprzedniego dnia Siergiej odwiedził najlepszych kwiaciarzy i prywatne ogrody w mieście. Wrócił ze służącym samochodem pełnym egzotycznych roślin i wiązanek, po czym zmienili foyer Moskwy – Szanghaju w aromatyczny ogród. Róże Księżna Brabantu o wyjątkowo obfitych kielichach wypełniały powietrze słodkim zapachem malin. Kanarkowożółte Perle de Jardins o zapachu świeżo zmielonej herbaty wyrastały spomiędzy lśniących ciemno – zielonych liści. Wśród tych wszystkich zmysłowych róż Siergiej ustawił eleganckie białe kalie i orchidee. Do tej oszałamiającej mieszanki dodał cynowe misy pełne wiśni, winogron i nadziewanych przyprawami jabłek i w rezultacie uzyskał efekt zmysłowego zapamiętania.
Siergiej wprowadził mnie do holu. Dymitr odwrócił się i utkwił we mnie wzrok. Kiedy zobaczył mnie w sukni Mariny, z bukietem fiołków w dłoni, jego oczy napełniły się łzami. Podbiegł do nas i przycisnął ogoloną twarz do mojego policzka.
– Aniu, w końcu nam się udało – powiedział. – Jesteś księżniczką, a ja dzięki tobie stanę się księciem.
Byliśmy bezpaństwowcami. Nasze małżeństwo niewiele znaczyło w oczach oficjalnego Kościoła, cudzoziemskich i chińskich władz, jednak dzięki swoim znajomościom Siergiej sprowadził francuskiego urzędnika, który zgodził się wystąpić w roli mistrza ceremonii. Niestety, biedny człowiek miał okropny katar sienny, co kilka minut musiał wydmuchiwać nos. Później Luba powiedziała mi, że urzędnik przyjechał wcześniej i na widok przepięknych róż podbiegł ku nim, by wdychać ich aromat, jakby umierał z pragnienia, choć wiedział, że jego stan się przez to pogorszy.