Выбрать главу

Autobus podskakiwał na wybojach. Powietrze pachniało bananowcami rosnącymi po obu stronach drogi. Co pewien czas mijaliśmy chatę krytą liśćmi nipy, a filipińscy sprzedawcy wyciągali ku nam napój ananasowy albo wodę. Przekrzykując ryk silnika, Amerykanin poinformował nas, że nazywa się kapitan Richard Connor i jest jednym z przedstawicieli IRO na wyspie.

Sam obóz znajdował się nieopodal plaży, ale prymitywna droga wydłużyła podróż. Autobusy zaparkowały obok pustego ogródka.

Bar zadaszono liśćmi palmowymi. Ogrodowe stoliki i składane krzesła były na wpół zakopane w piasku. Spojrzałam na menu wypisane kredą na tablicy: mątwa w mleku kokosowym, naleśniki z cukrem i lemoniada. Connor poprowadził nas brukowaną ścieżką między rzędami wojskowych namiotów. Niektóre klapy uniesiono, żeby wpuścić popołudniową bryzę. Namioty pełne były łóżek polowych i odwróconych skrzyń, które służyły za stoliki i krzesła.

W wielu z nich do podtrzymującego konstrukcję środkowego pala przymocowano żarówkę, a obok wejścia stał prymus. W jednym z namiotów skrzynie poprzykrywano serwetami z kompletów i ustawiono zastawę ze skorup orzecha kokosowego. Zdumiała mnie mnogość rzeczy wywiezionych przez uchodźców z Chin. Widziałam maszyny do szycia, fotele na biegunach, nawet jakąś rzeźbę.

Te przedmioty należały do ludzi, którzy wyjechali najwcześniej, do tych, którzy nie czekali, aż komuniści zjawią się na progach ich domów.

– Gdzie są wszyscy? – spytała Connora kobieta z kwiatem na kapeluszu.

– Zapewne na plaży. – Uśmiechnął się do niej. – W wolnym czasie też pewnie zechcecie się tam wybrać.

Minęliśmy duży namiot z uniesionym po bokach płótnem. Wewnątrz cztery krzepkie kobiety pochylały się nad kadzią pełną wrzącej wody. Obróciły ku nam spocone twarze i krzyknęły:

– Oona!

Ich uśmiech wydawał się szczery, ale przez to powitanie odezwała się we mnie tęsknota za domem. Gdzie byłam?

Kapitan Connor zaprowadził nas na plac pośrodku miasta na – miotów. Stanął na drewnianym podeście, my zaś usiedliśmy w palącym słońcu i słuchaliśmy jego instrukcji. Powiedział nam, że obóz dzieli się na okręgi, każdy okręg ma swojego nadzorcę, wspólną kuchnię i barak z prysznicami. Nasz rejon graniczył z wąwozem w dżungli i miał „niekorzystne położenie ze względu na zwierzęta i bezpieczeństwo”, dlatego naszym pierwszym zadaniem miało być oczyszczenie terenu. Pulsowało mi w głowie, ledwie słyszałam słowa kapitana. Mówił o śmiertelnie niebezpiecznych „błyskawicznych wężach” i piratach, którzy wychodzili z dżungli w nocy uzbrojeni w noże bolo i już napadli na trzy osoby.

Samotne kobiety zazwyczaj umieszczano po dwie w namiocie, ale ze względu na bliskość dżungli nas przydzielano do cztero – lub sześcioosobowych namiotów. Ja trafiłam do namiotu Niny, Galiny i Ludmiły, trzech młodych dziewcząt ze wsi w okolicach Qingdao, które już wcześniej przybyły na wyspę na statku „Cristobal”.

W niczym nie przypominały dziewcząt z Szanghaju. Miały rumiane policzki, ich śmiech był szczery. Pomogły mi zaciągnąć do namiotu kufer i pokazały, skąd wziąć pościel.

– Jesteś zbyt młoda, żeby podróżować samotnie. Ile masz lat? – spytała Ludmiła.

– Dwadzieścia jeden – skłamałam.

Były zdumione, ale nie podejrzliwe. W tej samej chwili postanowiłam nikomu nie mówić o swojej przeszłości. Za bardzo mnie to bolało. Mogłam jedynie opowiadać o matce, bo za nią się nie wstydziłam. Nie zamierzałam jednak wspominać Dymitra.

Przypomniało mi się, jak Dan Richards podpisywał dokumenty, dzięki którym wypłynęłam z Szanghaju. Wykreślił „Łubieńska” i napisał moje panieńskie nazwisko „Kozłowa”.

– Zaufaj mi – powiedział. – Przyjdzie dzień, w którym będziesz się cieszyła, że nic cię nie łączy z nazwiskiem tego człowieka.

Już chciałam się od niego uwolnić.

– Co robiłaś w Szanghaju? – spytała Nina.

Przez chwilę się wahałam.

– Byłam guwernantką – odparłam. – Opiekowałam się dziećmi amerykańskiego dyplomaty.

– Masz ładne stroje jak na guwernantkę – stwierdziła Galina, siadając po turecku na klepisku i patrząc, jak się rozpakowuję. Przejechała palcami po zielonym szeongsamie z boku kufra. We – pchnęłam rogi prześcieradła pod materac.

– Musiałam również zabawiać gości – wyjaśniłam.

Kiedy jednak uniosłam wzrok, dostrzegłam, że Galina ma zupełnie niewinny wyraz twarzy. Pod jej słowami nic się nie kryło. Pozostałe dwie dziewczyny też wydawały się raczej zafascynowane niż sceptyczne.

Sięgnęłam do walizki, by wyjąć z niej sukienkę. Zadrżałam na widok zacerowanej przez Mei Lin dziury.

– Weź ją – powiedziałam do Galiny. – I tak z niej wyrosłam.

Galina zerwała się na równe nogi, przycisnęła szeongsam do piersi i zachichotała. Skrzywiłam się na widok rozcięć z boków. Sukienka była zbyt seksowna jak na guwernantkę, nawet taką, która miała zabawiać gości.

– Nie, jestem za tłusta. – Oddała mi sukienkę. – Ale bardzo ci dziękuję.

Wyciągnęłam szeongsam ku pozostałym dziewczętom, ale tylko się zaśmiały.

– Dla nas jest zbyt fikuśna – oznajmiła Nina.

Później, w drodze do namiotu jadalni, Ludmiła ścisnęła mnie za ramię.

– Nie bądź taka smutna – powiedziała. – Wszystko na początku wydaje się trudne, ale kiedy zobaczysz plażę i chłopców, zapomnisz o kłopotach.

Przez jej życzliwość znienawidziłam się jeszcze bardziej. Myślała, że jestem jedną z nich, młodą, beztroską kobietą. Jak miałam im powiedzieć, że już dawno temu utraciłam młodość? Że Szanghaj mi ją odebrał?

Jadalnię okręgu oświetlały trzy dwudziestopięciowatowe żarówki. W ich słabym świetle ujrzałam mniej więcej tuzin długich stołów. Gotowany makaron i mięsne bitki podano nam na cynowych talerzach. Ludzie z mojego statku skubali jedzenie, zasiedziali mieszkańcy zaś kromkami chleba wyczyścili talerze. Starszy człowiek wypluwał pestki śliwek wprost na piasek.

Kiedy Galina dostrzegła, że nie jem, wepchnęła mi w dłoń puszkę sardynek.

– Dodaj je do makaronu – powiedziała. – Będzie smaczniejszy.

Ludmiła trąciła mnie w bok.

– Ania wydaje się przerażona – zauważyła.

– Aniu. – Nina pociągnęła się za włosy. – Wkrótce będziesz wyglądała tak jak ja. Opalona, z kręconymi włosami. Staniesz się prawdziwą mieszkanką Tubabao.

Następnego ranka obudziłam się późno. Powietrze w namiocie było rozgrzane i śmierdziało spalonym brezentem. Galina, Ludmiła i Nina zniknęły. Na ich nie zasłanych łóżkach wciąż odbijały się zarysy ciał. Mrużyłam oczy na widok pogniecionej pościeli, zastanawiając się, dokąd poszły. Byłam jednak zadowolona z chwili wytchnienia. Nie chciałam już odpowiadać na żadne pytania.

Dziewczyny okazały się miłe, ale czułam, że dzielą nas miliony kilometrów. Nina miała siedmioro rodzeństwa, ja nikogo. One były dziewicami czekającymi na pierwszy pocałunek, ja siedemnastolatką porzuconą przez męża.

Wzdłuż płachty pełzła jaszczurka. Drażniła się z ptakiem na zewnątrz. Mrużyła wyłupiaste oczy i parę razy przeszła obok ściany. Widziałam, jak cień ptaka macha skrzydłami i dziobie płótno z drapieżnym rozdrażnieniem. Odrzuciłam koc i usiadłam.

Skrzynia oparta o środkowy maszt służyła za wspólną toaletkę. Wśród paciorków i etui na pędzelki leżało lusterko z chińskim smokiem na odwrocie. Podniosłam je i popatrzyłam na swój policzek. W jaskrawym świetle dnia wysypka wyglądała jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Wpatrywałam się w nią przez chwilę, próbując przywyknąć do nowej twarzy. Była bliznowata i brzydka, moje oczy zaś wydawały się małe i okrutne.

Kopniakiem otworzyłam kufer. Jedyna letnia sukienka, z włoskiego jedwabiu obrębionego szklanymi paciorkami, była zbyt elegancka na plażę, musiałam się jednak nią zadowolić.

Namioty, które mijałam po drodze do biura naczelnika okręgu, pełne były ludzi. Niektórzy odsypiali nocną wartę albo wieczór w San Miguel, miejscowym barze, inni zmywali naczynia lub jedli śniadanie. Jeszcze inni siedzieli na leżakach przed namiotami, czytając albo rozmawiając, zupełnie jak urlopowicze. Młodzi mężczyźni o ogorzałych twarzach i jasnych oczach obserwowali moje przejście. Uniosłam brodę, aby pokazać im mój chory policzek i w ten sposób uświadomić, że jestem niedostępna, pod każdym względem.

Naczelnik okręgu pracował w baraku z blachy falistej, z betonową podłogą i spłowiałymi od słońca zdjęciami cara i carycy nad wejściem. Zapukałam w siatkowe drzwi.

– Proszę.

Po wejściu zmrużyłam oczy, próbując się przyzwyczaić do półmroku w baraku. Dostrzegłam łóżko polowe przy drzwiach i okno po przeciwnej stronie pomieszczenia. Powietrze śmierdziało preparatem na komary i smarem silnikowym.

– Ostrożnie. – Raz jeszcze usłyszałam ten sam głos.

Zamrugałam i odwróciłam się w jego kierunku. W baraku było gorąco, ale chłodniej niż w namiocie. Wkrótce dostrzegłam naczelnika, siedział przy biurku. Niewielka lampka rzucała wokół krąg światła, ale nie oświetlała jego twarzy. Widziałam jedynie, że to muskularny mężczyzna o szerokich ramionach. W skupieniu pochylał się nad czymś. Ruszyłam ku niemu, mijając kawałki drutu, śruby, sznur i gumową oponę. Naczelnik trzymał śrubokręt i praco – wał nad transformatorem. Miał zniszczone i brudne paznokcie, ale jego skóra była gładka i brązowa.

– Spóźniłaś się, Anno Wiktorowna – powiedział. – Dzień już się zaczął.

– Wiem. Przepraszam.

– To nie Szanghaj. – Gestem wskazał mi stołek naprzeciwko siebie.

– Wiem. – Usiłowałam dojrzeć jego twarz, ale widziałam jedynie szeroką szczękę i mocno zaciśnięte usta.