Выбрать главу

– Tylko żartowałem. – Znowu podsunął mi koszyk. – Co chciałaś mi powiedzieć?

– Och nic – odparłam. – Masz rację. Dobrze jest posiedzieć w ciszy.

Znowu umilkliśmy i czułam się równie swobodnie jak wcześniej. Fale się uspokoiły, światła w obozie powoli gasły. Zerknęłam na Iwana. Oparty o skałę, spoglądał ku niebu. Zastanawiałam się, o czym myśli.

Ruselina powiedziała, że najlepszym sposobem na uszanowanie Pomerancewów będzie odważne życie. Czekałam na matkę, ale nie powróciła do mnie, nie dowiedziałam się o niej niczego nowego. Nie byłam już jednak małą dziewczynką, zależną od kaprysów innych. Na tyle dorosłam, by sama poszukać matki. Mimo tęsknoty bałam się jednak odkrycia, że może torturowano ją i w końcu zabito. Zacisnęłam powieki i wypowiedziałam życzenie pod adresem Krzyża Południa, błagając Borysa i Olgę o pomoc. Postanowiłam użyć swojej odwagi, by odnaleźć matkę.

– Jestem gotowa do powrotu – oświadczyłam.

Iwan skinął głową i wstał, wyciągając rękę, żeby mi pomóc.

Ujęłam jego palce, on zaś złapał mnie z taką siłą, jakby czytał w moich myślach i usiłował mnie wesprzeć.

– Jak mam się zabrać do znalezienia kogoś w radzieckim obozie pracy? – spytałam kapitana Connora następnego ranka w pracy.

Siedział przy swoim biurku i jadł jajko sadzone z bekonem. Żółtko rozlało mu się po talerzu, więc zamoczył w nim kromkę chleba.

– To bardzo trudne – odparł. – W Rosji jest patowa sytuacja. Stalin to szaleniec. – Zerknął na mnie. Był dobrze wychowanym człowiekiem i nie zadawał żadnych pytań. – Radziłbym ci skontaktować się z Czerwonym Krzyżem, już w kraju osiedlenia. Często udaje im się odnaleźć zaginione osoby i połączyć rodzinę.

Kraj zamieszkania: ten problem zaprzątał myśli nam wszystkim.

Dokąd mieliśmy trafić? IRO i przywódcy społeczności pisali do wielu krajów, błagając, by nas wpuściły, lecz nie otrzymywali odpowiedzi. Tubabao obfitowało w roślinność i owoce, z pewnością mogliśmy tu znaleźć wytchnienie, ale przyszłość była niepewna.

Nawet na tropikalnej wyspie nie opuszczały nas problemy. Już zdarzyły się trzy próby samobójcze, jedna udana. Ile jeszcze mogliśmy czekać?

Dopiero kiedy Organizacja Narodów Zjednoczonych wydała odpowiednie rozporządzenie, pojawiły się zaproszenia. Kapitan Connor i inni urzędnicy spotkali się w biurze – ustawili krzesła w kręgu, włożyli okulary i zapalili papierosy, po czym zaczęli dyskutować o możliwościach. Stany Zjednoczone przyjmowały jedynie tych, których poręczyciele już tam mieszkali. Australię interesowali młodzi ludzie, pod warunkiem że podpiszą dwuletnią umowę na pracę oferowaną przez rząd; Francja proponowała szpitalne łóżka starym i chorym, by dokonali tam żywota albo wyzdrowieli i wynieśli się gdzieś indziej; Argentyna, Chile i Santo Domingo wpuszczały wszystkich bez zastrzeżeń.

Usiadłam przy maszynie do pisania i wpatrywałam się w czystą kartkę, całkiem sparaliżowana. Nie miałam pojęcia, dokąd pojadę ani co się ze mną stanie. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia poza Chinami. Zrozumiałam, że od przybycia na Tubabao żywiłam skrytą nadzieję na powrót do domu.

Czekałam, aż urzędnicy wyjdą, zanim zapytałam kapitana Connora, czy jego zdaniem pewnego dnia popłyniemy do Chin.

Popatrzył na mnie tak, jakbym go zapytała, czy jego zdaniem pewnego dnia wyrosną nam wszystkim skrzydła i zamienimy się w ptaki.

– Aniu, dla was nie ma już Chin – odparł.

Kilka dni później otrzymałam list od Dana Richardsa, który nalegał, abym przyjechała do Ameryki za jego poświadczeniem. „Nie jedź do Australii – napisał. – Tam każą intelektualistom układać tory kolejowe. Południowa Ameryka odpada. Nie możesz też zaufać Europejczykom. Nie zapominaj masakry kozaków pod Lienzem”.

Irina i Ruselina były przygnębione. Chciały jechać do Stanów Zjednoczonych, ale nie miały pieniędzy ani poręczycieli. Bolało mnie serce za każdym razem, kiedy widziałam, jak pilnie nasłuchują, gdy ktoś wspomina nocne kluby i kabarety w Nowym Jorku. Przyjęłam propozycję Dana i zapytałam go w liście, czy mógłby w jakiś sposób pomóc moim przyjaciółkom.

Pewnego wieczoru Ruselina, Irina i ja grałyśmy w ich namiocie w chińskie warcaby. Przez cały dzień było pochmurno, wilgotność tak dała się nam we znaki, że musiałyśmy wezwać pielęgniarkę. Przyszła rozmasować plecy Ruselinie, która miała trudności z oddychaniem. Nastała sucha pora, czyli na wyspie padało tylko raz dziennie. Przemakałyśmy do suchej nitki. Nawet przy lekkich opadach w namiotach kryły się rozmaite stworzenia z dżungli.

Z walizki Galiny dwukrotnie wyskoczył szczur, nasz namiot pełen był pająków i przezroczystych jaszczurek, które z upodobaniem składały jaja w naszej bieliźnie i butach. Kobieta z drugiego okręgu obudziła się pewnego ranka i znalazła na swoim brzuchu brązowego węża. Skrył się tam w poszukiwaniu ciepła i musiała leżeć nieruchomo przez wiele godzin, zanim zdecydował się odejść.

Jeszcze nie nadeszła pora tropikalnych burz, ale tego dnia czaiło się na niebie coś groźnego. Ruselina, Irina i ja patrzyłyśmy na dziwne kształty chmur. Najpierw, w miejscach, gdzie przeświecało słońce, pojawiło się chochlikowate stworzenie o płonących oczach; potem pyzaty mężczyzna o złośliwych ustach i strzelistych brwiach, a na końcu smoczy kształt, który płynął po niebie. Później, po południu, zerwał się silny wiatr, przewracając talerze i zrywając sznury do bielizny.

– To mi się nie podoba – stwierdziła Ruselina. – Zanosi się na coś niedobrego.

Wkrótce lunął deszcz. Czekałyśmy, aż przestanie padać, jak zazwyczaj po mniej więcej trzydziestu minutach. Jednak nie ustawał, wręcz się wzmagał. Patrzyłyśmy, jak wylewa się z rowów, zmywając błoto i wszystko, co stało mu na drodze. Kiedy zaczęło zalewać namiot, Irina i ja wybiegłyśmy i przy pomocy sąsiadów pogłębiłyśmy rowy i fosy odprowadzające wodę z namiotów. Deszcz chłostał nam skórę jak piasek, mocno ją czerwieniąc. Namioty bez solidnego wspornika zapadały się w ulewie, a ich mieszkańcy musieli walczyć z wiatrem podczas stawiania ich na nowo. Przed zapadnięciem zmroku wysiadła elektryczność.

– Nie idź do domu – powiedziała Irina. – Zostań dziś na noc.

Bez wahania przyjęłam zaproszenie. Drogę do mojego namiotu otaczały palmy kokosowe i gdy wiatr się wzmagał, dziesiątki twardych jak skała orzechów spadało na ziemię. Bałam się, że któryś wyląduje na mojej głowie i biegając tamtędy, zawsze osłaniałam ją dłońmi. Dziewczyny z mojego namiotu śmieszyło to paranoidalne zachowanie, aż pewnego dnia orzech spadł Ludmile na stopę i przez miesiąc musiała nosić gips.

Rozpaliłyśmy lampę gazową i dalej grałyśmy w warcaby, ale o dziewiątej wieczorem nie mogłyśmy dłużej ignorować głodu.

– Przyniosę coś – stwierdziła Irina, grzebiąc w koszyku na szafie.

Wyciągnęła paczkę herbatników i postawiła na stole talerzyk. Gdy otworzyła paczkę, z okruszków wypadła jaszczurka, a za nią tuzin jej ruchliwych dzieci.

– Fu! – wrzasnęła Irina i rzuciła paczkę na podłogę. Jaszczurki rozbiegły się po całym namiocie, a Ruselina tak się śmiała, że zaczęła rzęzić.

Nagle zawyła obozowa syrena i zamarłyśmy. Znowu zawyła.

Jeden sygnał oznaczał południe i osiemnastą, dwa spotkanie przywódców okręgów. Syrena zawyła ponownie. Po trzech sygnałach następowało zebranie wszystkich na placu. Popatrzyłyśmy na siebie.

Chyba nie oczekiwali, że stawimy się w taką pogodę? Syrena znowu się odezwała. Cztery sygnały oznaczały pożar. Irina przykucnęła za łóżkiem, gorączkowo szukając sandałów. Ruselina ze stoickim spokojem siedziała na krześle. Piąty sygnał przyprawił mnie o zimny dreszcz. Irina i ja odwróciłyśmy się do siebie z niedowierzaniem. Ostatni sygnał był ponury i złowróżbny. Dotąd nigdy się jeszcze nie rozległ. Oznaczał nadejście tajfunu.

Wyczuwałyśmy, że wokół wybuchła panika, zewsząd dobiegały nas głośne okrzyki. Po chwili w naszym namiocie pojawił się przedstawiciel okręgu. Miał przemoczone ubranie, lepiło się do niego niczym druga skóra. Rzucił nam liny.

– Co mamy z nimi zrobić? – spytała Irina.

– Cztery są po to, żebyście powiązały rzeczy w namiocie, pozostałe dla was, przyjdźcie za pięć minut na plac. Będziecie musiały przywiązać się do drzew.

– Chyba żartujesz – mruknęła Ruselina.

Mężczyzna zadrżał, a w jego oczach pojawiło się przerażenie.

– Nie wiem, ilu z nas przeżyje. Baza wojskowa zbyt późno otrzymała ostrzeżenie. Obawiają się, że morze zaleje wyspę.

Dołączyłyśmy do tłumu ludzi przedzierających się przez dżunglę na główny plac. Wiatr był tak silny, że musieliśmy zagrzebywać stopy w piaszczystej glebie, żeby z nim walczyć. Jakaś kobieta nieopodal osunęła się na kolana, krzycząc ze strachu. Pobiegłam ku niej, zostawiwszy Ruselinę pod opieką Iriny.

– Wstawaj. – Pociągnęłam kobietę za ramię. Płaszcz nieznajomej się rozchylił, ujrzałam dziecko przywiązane do jej piersi. Było maleńkie, miało zamknięte oczy i nie więcej niż kilka godzin. Serce mi się ścisnęło na widok tej bezbronnej istoty.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałam pewnie do kobiety. – Pomogę ci.

Była zbyt przerażona, by myśleć. Przywarła do mnie, uniemożliwiając mi marsz. Gniewny wiatr próbował nas pokonać.

– Weź moje dziecko – błagała. – Zostaw mnie.

Powiedziałam jej, że wszystko będzie dobrze. Przypomniałam sobie chwile, w których sądziłam, że wszystko będzie dobrze, i znienawidziłam samą siebie. Myślałam, że ponownie spotkam się z matką, byłam przekonana, że moje małżeństwo okaże się szczęśliwe, zaufałam Dymitrowi, pobiegłam do Raisy w nadziei na krzepiące opowieści o matce. Dotąd nigdy nie widziałam tajfunu. Jakie miałam prawo mówić komukolwiek, że wszystko będzie dobrze?