Выбрать главу

– Może dzięki tej katastrofie uświadomią sobie wreszcie, że powinni pośpieszyć się z zabraniem nas z wyspy – mruknął.

Kiedy wróciłam do szpitala, na pomoc przybyli już filipińscy i amerykańscy żołnierze z wyspy Guam. Iwan i inni urzędnicy przenosili kanistry z paliwem i wodą z naczepy wojskowej ciężarówki, żołnierze zaś pracowicie wznosili namioty dla pacjentów, którzy nie mieścili się w szpitalu. Ochotnicy gotowali wodę, żeby wysterylizować szpitalne narzędzia i bandaże, albo przygotowywali jedzenie pod naprędce skleconymi baldachimami.

Na ubitej wilgotnej trawie mnóstwo ludzi spało na kocach. Leżała tam też Ruselina. Irina siedziała obok niej, głaszcząc ją po siwych włosach. Ruselina mówiła, że poświęciłaby się dla mnie lub dla swojej wnuczki, że tylko my jej pozostałyśmy. Obserwowałam obie kobiety zza drzewa, przyciskając matrioszkę do piersi. Mnie też tylko one pozostały.

Ujrzałam Iwana ciągnącego worek z ryżem do namiotu kuchennego. Chciałam mu towarzyszyć, ale zabrakło mi odwagi. Iwan się wyprostował, potarł obolały grzbiet i nagle mnie zauważył. Podszedł z uśmiechem na twarzy i dłońmi założonymi na plecach, jednak natychmiast spoważniał na widok mojej miny.

– Nie mogę się ruszyć – powiedziałam. Wyciągnął ręce.

– Nic się nie stało, Aniu. – Objął mnie. – Nie jest tak źle. Nikt nie został poważnie ranny, a wszystko można naprawić albo zastąpić.

Przytuliłam się do Iwana, nasłuchując równego bicia jego serca. Na chwilę znowu powróciłam do domu, byłam ukochanym dzieckiem rodziców w Harbinie. Dobiegł mnie zapach świeżo upieczonego chleba, słyszałam ogień trzaskający na kominku w salonie, czułam miękkość niedźwiedziego futra pod stopami. Po raz pierwszy od bardzo dawna usłyszałam jej głos: „Tu jestem, moja mała dziewczynko, tak blisko, że możesz mnie dotknąć”. Nagle rozległ się ryk motoru ciężarówki, czar prysnął. Odsunęłam się od Iwana, otwierając usta, żeby coś powiedzieć, jednak nie mogłam wydobyć z siebie ani słowa.

Ujął moją dłoń w stwardniałe palce, delikatnie, jakby bał się ją połamać.

– Chodź, Aniu – powiedział. – Znajdziemy ci jakieś miejsce do odpoczynku.

Tygodnie po sztormie pełne były nadziei i bólu. Amerykańska marynarka stacjonująca w Manili pojawiła się na statkach wypełnionych zapasami. Patrzyliśmy, jak marynarze wędrują po plaży z workami na szerokich ramionach i w ciągu dwóch dni odbudowują Miasto Namiotów. To nowe miasto było o wiele lepiej zorganizowane niż stare, wzniesione w pośpiechu, bez planów i odpowiednich narzędzi. Wzdłuż dróg pogłębiono rowy, lepiej utwardzono nawierzchnię, wyrąbano dżunglę w sąsiedztwie łazienek i kuchni. Jednak te konstrukcje wzbudzały w nas raczej niepokój niż radość. Nowy obóz nieprzyjemnie kojarzył się ze stałością i mimo nadziei kapitana Connora, nadal nie mieliśmy wiadomości od naszych krajów osiedlenia.

Towarzystwo Rosyjskie w Ameryce usłyszało o katastrofie i wysłało nam pilną wiadomość: „Napiszcie nie tylko o tym, czego potrzeba wam do przeżycia, ale co was uszczęśliwi”. Towarzystwo zbierało dary od swoich członków, z których wielu dorobiło się majątków w Stanach, ale i od firm gotowych podarować nam uszkodzone towary. Kapitan Connor i ja spędziliśmy całą noc na opracowywaniu listy życzeń uwzględniającej po drobnym upominku dla każdego.

Zażądaliśmy płyt, rakiet do tenisa, kart do gry, zestawów ołówków, książek do biblioteki, ale także pachnących mydeł, czekolady, notesów, szkicowników, grzebieni, chusteczek i zabawek dla dzieci poniżej dwunastego roku życia. Po dwóch tygodniach otrzymaliśmy odpowiedź: „Wszystkie żądania spełnione. Wysyłamy także Biblię, dwie gitary, skrzypce, trzynaście beli materiału na sukienki, sześć samowarów, dwadzieścia pięć płaszczy przeciwdeszczowych i sto egzemplarzy Wiśniowego sadu Czechowa bez okładki”.

Towar miał pojawić się za miesiąc, ja i kapitan Connor byliśmy podekscytowani jak dwoje niegrzecznych dzieci. Czekaliśmy półtora miesiąca, ale nic nie dotarło. Kapitan Connor wszczął dochodzenie przez biuro IRO w Manili. Okazało się, że skorumpowani urzędnicy ukradli wszystkie rzeczy i sprzedali na czarnym rynku.

Pewnego popołudnia do biura IRO przyszedł Iwan. Zmrużyłam oczy na widok jego sylwetki, początkowo go nie rozpoznałam. Miał wyprasowaną koszulę i czyste włosy, tym razem bez trocin i liści.

Opierał się leniwie o framugę, ale palcami bębnił po biodrach i wiedziałam, że coś knuje.

– Śledziłeś mnie – powiedziałam.

Wzruszył ramionami i rozejrzał się po pokoju.

– Nieprawda – odparł. – Przyszedłem zobaczyć, co słychać.

– Jasne – mruknęłam. – Kapitan Connor wyszedł przed momentem. Wtedy ty się pojawiłeś. Na pewno widziałeś, jak odchodzi.

Spojrzenie Iwana utkwiło w zniszczonym wiklinowym fotelu. Odwrócił głowę, ale zauważyłam jego uśmiech.

– Mam plan wzmocnienia morale mieszkańców – wyjaśnił. – Nie jestem pewien, czy Connorowi by się to spodobało.

Przysunął do mojego biurka fotel i przycupnął na nim jak olbrzym na naparstku.

– Zbudowałem projektor i ekran. Potrzebny mi tylko film.

Jego dłoń powędrowała do oka. Nie podobało mi się, że tam ją trzyma, jakby chciał je zasłonić. Czy nadal był świadom swoich zniekształceń? Nie powinien. Blizna rzucała się w oczy, ale wystarczyło lepiej poznać Iwana, żeby przestać ją zauważać. Wszystko inne przesłaniała jego osobowość. Poczułam szczypanie w policzku. Nie podobała mi się ta słabość, a może bezbronność Iwana. Był moją opoką. Musiał być silny, dla mnie.

– Tu jest mnóstwo filmów. – Wskazałam na skrzynię z taśmami, której kapitan Connor używał jako podnóżka. – Nigdy nie mieliśmy projektora.

– Daj spokój, Aniu. – Iwan pochylił się ku mnie, z rękami na kolanach. Miał czyste paznokcie, kolejna odmiana. – Te filmy są stare. Oglądali je nasi rodzice. Trzeba nam nowości.

Jego zdrowe oko było przejrzyste jak woda, o głębokiej, ciemno – niebieskiej barwie. Wyobraziłam sobie, że gdybym zajrzała w nie z bliska, dostrzegłabym przeszłość Iwana. Jego martwe dzieci, żonę, piekarnię. Patrząc głębiej, może ujrzałabym jego dzieciństwo i to, kim był, zanim okaleczono mu twarz. Jego oko zadawało kłam młodemu głosowi, chłopięcej werwie, tak jak zaznaczona bliznami twarz nie pasowała do pełnego gracji ciała.

– Musisz go przekonać – powiedział Iwan.

Nie musiałam się specjalnie wysilać, żeby przekonać kapitana Connora do tego planu. Kapitan się wściekał, że wciąż tkwimy na wyspie mimo nadchodzącej pory tajfunów i postanowił wykorzystać poczucie winy, jakie IRO miała w stosunku do nas. Poprosiłam o współczesny film, – kapitan Connor zażądał hollywoodzkiej prapremiery. Musiał wypaść przekonująco. Tym razem nie czekaliśmy z rozczarowaniem na barkę, która nigdy nie przypłynęła. Film dostarczono drogą powietrzną w ciągu dwóch tygodni, pod strażą, razem z zapasem lekarstw.

Premierę Na przepustce ogłoszono w „Gazecie Tubabao”, wszyscy rozmawiali tylko o filmie. Iwan zbudował dla Ruseliny, Iriny i mnie siedziska, zajęłyśmy miejsca obok projektora. Iwan był w świetnym humorze.

– Udało nam się, Aniu! – Wskazał dłonią widownię. – Popatrz na ten szczęśliwy tłum!

Było jak za dawnych czasów, przed burzą. Rodziny pościągały tu poduszki i koce, na których urządziły miniuczty z ryb w puszkach i chleba. Młodzi chłopcy machali nogami na gałęziach drzew, pary siedziały ramię w ramię pod gwiazdami, a bardziej pomysłowi widzowie wpatrywali się w ekran z własnoręcznie skleconych foteli, zaopatrzonych w baldachimy z prześcieradeł na wypadek deszczu. Żaby kumkały, komary bezlitośnie cięły nasze odkryte ciała, jednak nikomu to nie przeszkadzało. Po rozpoczęciu filmu wszyscy zaczęliśmy wiwatować. Irina odrzuciła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem.

– Ale jesteś zabawna – powiedziała. – Przecież wiesz, że większość z nas nic z tego nie zrozumie. Mówią po angielsku.

Iwan oderwał się od projektora i otarł czoło. Uśmiechnął się do mnie.

– To historia miłosna – oznajmił. – Co tu rozumieć?

– To musical. – Uszczypnęłam Irinę w ramię. – Dzieje się w Nowym Jorku. Musisz zobaczyć miasto, o którym marzyłaś.

– Brawo, Aniu! – Ruselina poklepała mnie po plecach. – Brawo!

To prawda, że kiedy kapitan Connor pokazał mi listę ewentualnych filmów, wybrałam Na przepustce ze względu na Irinę i Ruselinę. Kiedy jednak Gene Kelly, Frank Sinatra i Jules Munshin zeskoczyli ze statku i zaczęli tańczyć i śpiewać w Nowym Jorku, to właśnie ja wpatrywałam się w nich zdumionymi oczami. Nigdy nie widziałam takiego miasta, było o wiele bardziej olśniewające niż Szanghaj. Budowle wznosiły się niczym pomniki bogów: Empire State Building, Statua Wolności, Times Square. Wszyscy ruszali się żwawo, z wigorem, samochody hałasowały i trąbiły, nawet dziewczęta z biur były poubierane jak modelki. Upajałam się każdą chwilą, każdą nutą, każdą barwą.

Kiedy bohaterowie wrócili na statek, a ładne dziewczęta pomachały im na pożegnanie, miałam łzy w oczach. Przez całą drogę do namiotu śpiewałam piosenki z musicalu.

Film grano przez tydzień, pojawiałam się na wszystkich projekcjach. Wydawca „Gazety Tubabao” poprosił mnie, żebym napisała artykuł o filmie. Przygotowałam więc entuzjastyczny felieton o Nowym Jorku i przeszłam samą siebie, dołączając szkice damskich strojów z filmu.

– Świetnie sobie poradziłaś – stwierdził wydawca, gdy wręczyłam mu swoje dzieło. – Powinnaś prowadzić rubrykę o modzie.

Na myśl o modzie na Tubabao oboje wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.

Kręciło mi się w głowie od uczucia, którego nie doznawałam od bardzo długiego czasu. Był to głęboki optymizm. Nagle obudziły się we mnie rozmaite nadzieje, marzenia utracone w mozole codziennego życia. Uwierzyłam, że znowu mogę być piękna, że zakocham się w mężczyźnie przystojnym jak Gene Kelly, że przeżyję życie z werwą i w świecie pełnym nowoczesnych udogodnień.