Выбрать главу

– Jak do ciebie napisać? – spytała Irina Iwana. – Byłeś takim dobrym przyjacielem, nie możemy cię stracić.

– Ja wiem! – oznajmiłam, łapiąc ołówek, który Iwan trzymał za uchem.

Zapisałam na skrzyni adres Dana Richardsa. Kiedy wstałam i oddałam mu ołówek, ujrzałam łzy w oczach Iwana i szybko odwróciłam wzrok.

Nienawidziłam siebie. Iwan był dobrym człowiekiem, a ja go skrzywdziłam. Żałowałam, że nie zakochał się w Irinie. Miała lepsze serce i nie prześladowały jej cienie z przeszłości, tak jak mnie.

Przenoszenie ludzi i bagażu na statek zajęło marynarzom ponad trzy godziny. Iwan zaczekał na ostatnią barkę. Kiedy na nią wszedł, odwrócił się, żeby nam pomachać. Zrobiłam krok do przodu, chcąc coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałam co. Może gdybym zdołała przełknąć wielką gulę w gardle, oznajmiłabym Iwanowi, że to nie jego wina, że bardzo cierpię, że nie byłabym dobra dla nikogo. A przynajmniej bym mu podziękowała, bo widzieliśmy się po raz ostatni. Mogłam jednak tylko głupio się uśmiechnąć i machać.

– Będziemy za nim tęskniły – powiedziała Irina, obejmując mnie ramieniem.

– Cały czas myślę o Ameryce – stwierdziłam. – Jak bardzo zmieni się nasze życie. Przeraża mnie myśl o tym, że mogłybyśmy być szczęśliwe.

Ruselina czekała na nas na schodkach do szpitala.

– Co ty tu robisz? – zapytała Irina. – Jest za gorąco. Powinnaś siedzieć w środku.

Twarz Ruseliny wyglądała strasznie, pod skórą widniały ciemne plamy. Wyraz oczu staruszki sprawił, że znieruchomiałyśmy. W mroku zamajaczyła sylwetka pielęgniarki.

– Co się stało? – głos Iriny łamał się ze zdenerwowania.

Ruselina przełknęła ślinę, a po chwili, oddychając ze świstem, odparła:

– Wrócił mój rentgen. Nie rozumiem. Byłam zdrowa, kiedy wyjeżdżałyśmy z Chin.

Złapałam za poręcz i spojrzałam na piasek. W słońcu lśnił jak brylanty. Wiedziałam, że Ruselina lada chwila powie nam coś strasznego, coś, co wszystko zmieni. Patrzyłam na migotliwe ziarenka i wyobrażałam sobie, jak się otwierają, pochłaniając całą moją nadzieję.

Irina z rozpaczą przenosiła spojrzenie z babki na pielęgniarkę.

– O co chodzi? – dopytywała się.

Kobieta wyszła na słońce, które podkreśliło jej piegi. Rzucała wokół pełne lęku spojrzenia jak wystraszony koń.

– Tuberkuloza. Gruźlica – odparła. – Bardzo chora. Może umrzeć. Nie może jechać do Ameryka.

Od dwóch tygodni Irina i ja czekałyśmy niespokojnie na ostateczny werdykt Wydziału Imigracji Stanów Zjednoczonych. Kapitan Connor, zazwyczaj powściągliwy i chłodny, życzliwie rozmawiał ze mną i byłam mu za to wdzięczna. Problem polegał na tym, że: Stany nie przyjmowały osób z gruźlicą i choć czasem odstępowano od tej zasady ze względów humanitarnych, takie wypadki zdarzały się wyjątkowo rzadko.

Wiadomość przyszła wczesnym rankiem. Kapitan Connor wezwał nas do biura.

– Nie wpuszczą jej do Ameryki – oznajmił, obgryzając ołówek, czego nie cierpiał u innych. – Za kilka dni przetransportujemy ją do Francji.

Pomyślałam o Ruselinie w szpitalu, oszołomionej streptomycyną, i zastanawiałam się, czy przetrwa taką długą podróż. Rozdrapałam sobie skórkę przy jednym z paznokci i w ogóle tego nie zauważyłam, dopóki krew nie spłynęła mi po dłoni.

– Wszystko jedno, dokąd będę musiała jechać – powiedziała Irina. – Byle tylko się jej polepszyło.

Kapitan Connor drgnął i wstał.

– O to właśnie chodzi. – Potarł czoło. – Francja was nie przyjmie. Tylko chorych. Ty i Ania wciąż możecie jechać do Ameryki, ale nie gwarantuję, że Stany wpuszczą także twoją babkę, nawet kiedy jej stan się poprawi.

Poprosiłam kapitana Connora, żeby wysłał telegram do Dana Richardsa, ale i on udzielił mi takiej samej odpowiedzi.

Przez kilka następnych dni cierpiałam wraz z Iriną z powodu strasznego wyboru, którego musiała dokonać. Widziałam, jak zasypia z płaczem. Godzinami wędrowałyśmy po wyspie. Nawet zabrałam ją na półkę skalną Iwana, ale i tam nie znalazłyśmy spokoju.

– Kapitan Connor powiedział, że Ameryka może przyjąć babcię, jeśli wyzdrowieje. Nie ma jednak gwarancji. Australijski konsulat z kolei obiecał ją przyjąć pod warunkiem, że będę dla nich pracowała przez dwa lata – powtarzała.

Wszędzie chodziłyśmy razem. Czy miałam stracić także Irinę i Ruselinę?

Pewnej nocy, gdy Irina rzucała się na łóżku, wyszłam na spacer po plaży. Nie mogłam znieść myśli o rozstaniu z przyjaciółkami. Skoro Francja okazała się na tyle humanitarna, by przyjmować chorych i starych, nie wątpiłam, że zapewni Ruselinie jak najlepszą opiekę.

Wciąż jednak porównywałam to, co działo się z nimi, z tym, co spotkało mnie i moją matkę. W wieku ośmiu lat Irina straciła rodziców, teraz miała zostać zupełnie sama. Nie mogłam nic poradzić na chorobę Ruseliny, ale zapewne byłam w stanie podarować jej spokój duszy. Usiadłam na ciepłym piasku i popatrzyłam w gwiazdy. Krzyż Południa świecił jasno na niebie. Borys i Olga oddali swoje życie za mnie, a Ruselina powiedziała, że w zamian za to powinnam okazywać odwagę. Ukryłam twarz w dłoniach z nadzieją, że jestem człowiekiem wartym takiego poświęcenia.

– Mamo – wyszeptałam, myśląc o oszałamiającym Nowym Jorku i życiu, które zamierzałam tam prowadzić. – Mamo, mam nadzieję, że potrafię poświęcić się dla kogoś innego.

Następnego popołudnia rozwieszałam pranie, kiedy podeszła do mnie Irina. Odzyskała już rumieńce i była spokojna. Widziałam, że podjęła decyzję. Zacisnęłam usta i czekałam, aż się odezwie.

– Jadę do Australii – stwierdziła dzielnie. – Nie będę ryzykowała. Najważniejsze, żebyśmy mogły być razem, babcia i ja. Są ważniejsze rzeczy niż śpiewanie w klubach i zobaczenie Statuy Wolności.

Skinęłam głową i nadal rozwieszałam pranie, choć ledwie starczało mi sił, by podnieść halkę.

Irina usadowiła się na odwróconym wiaderku, patrząc na mnie.

– Musisz mi wszystko opowiedzieć o Ameryce, Aniu. Musisz do mnie napisać i nie zapomnij ani mnie, ani babci. – Splotła palce na kolanie i poruszała stopą. Usiłowała powstrzymać łzy, ale jedna kropla skapnęła jej z oka na wargę.

Krew napłynęła mi do głowy, powietrze wypełniło płuca. Czułam się jak pływak zaczerpujący oddech przed skokiem z trampoliny. Rozwiesiłam na sznurze spódnicę i podeszłam do przyjaciółki, łapiąc ją za rękę. Irina popatrzyła na mnie, łza spłynęła z jej wargi na mój przegub. Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów i połączyć ich w jedno zdanie.

– Ruselina mówiła, że tylko my jej pozostałyśmy – szepnęłam.

Irina nie odrywała oczu od mojej twarzy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Mocno ścisnęła moją dłoń.

– Irino, nie zapomnę… o tobie… ani o Ruselinie – ciągnęłam. – Jadę z tobą.

AUSTRALIA

Dwukrotnie w życiu zmieniałam miejsce zamieszkania i nic nie wskazywało, że w związku z przyjazdem do Australii przeżyję jakiś szok. Kilka dni po wyjeździe Ruseliny do Francji Irina i ja poleciałyśmy wojskowym samolotem z Manili do Sydney. Ze względu na wyczerpanie niewiele zapamiętałyśmy z podróży oprócz upału, który zwalił nas z nóg podczas przesiadki w Darwin. Pojawiłyśmy się na lotnisku w Sydney wczesnym rankiem. Urzędnik imigracyjny, pan Kolros, powitał nas i pomógł przebrnąć przez odprawę. Wyemigrował z Czechosłowacji rok wcześniej, mówił trochę po rosyjsku i angielsku. Odpowiadał grzecznie na pytania o komorne, jedzenie i zatrudnienie, ale kiedy zapytałam go, czy podoba mu się Australia, wycedził przez zęby:

– Sydney jest dobre. To do Australijczyków trzeba przywyknąć.

Irina chwyciła mnie za ramię. Wciąż miała dreszcze z powodu grypy, którą złapała w drodze. Z trudem dotrzymywałyśmy kroku panu Kolrosowi, który niemal biegł przez halę przylotów i tak się śpieszył, jakby o wpół do piątej rano miał coś lepszego do roboty niż czekanie na nas. Przed terminalem wrzucił nasze walizki do bagażnika taksówki i zapłacił kierowcy za kurs na nabrzeże, gdzie miałyśmy dołączyć do grupy emigrantów z Europy.

Pomógł nam wsiąść do taksówki i zatrzaskując drzwi, życzył wszystkiego najlepszego. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział o Australijczykach.

– Witamy w Sydney, dziewczyny – wymamrotał taksówkarz, pochylając się nad kierownicą. Jego angielszczyzna była niezwykła, trzaskała niczym ogień na kominku. – Pojedziemy trasą widokową. O tej porze nie zajmie to zbyt wiele czasu.

Spod przymrużonych powiek usiłowałyśmy przyjrzeć się nieznanemu miastu, ale Sydney spowijały ciemności. Słońce jeszcze nie wzeszło, a w nocy wyłączano prąd ze względu na powojenne ograniczenia. Widziałam jedynie rzędy jednorodzinnych domków i sklepów z opuszczonymi żaluzjami. Jakiś pies podniósł nogę przy parkanie. Bezpański czy domowy? Nie wiedziałam. Wydawał się jednak lepiej odżywiony niż my.

– To centrum miasta – odezwał się kierowca, skręcając w ulicę pełną sklepów.

Irina i ja wpatrywałyśmy się w manekiny na wystawie domu towarowego. Szanghaj o tej porze tętniłby życiem, Sydney było ciche i puste. Nigdzie nie widziałam sprzątacza, policjanta ani prostytutki, nawet pijaka chwiejnym krokiem wracającego do domu. Neobarokowy ratusz z wieżą zegarową wyglądał na przeniesiony wprost z drugiego cesarstwa, plac zaś pomiędzy nim a sąsiednim kościołem wypełniała wolna przestrzeń, której tak brakowało chińskim miastom. Szanghaj nie byłby Szanghajem bez tłoku i chaosu.

Na końcu ulicy widać było budynki w stylu klasycznym i wiktoriańskim. Na pałacu w stylu włoskim widniał napis GPO [General Post Office – [główny urząd pocztowy]. Dalej zamajaczył przed nami port. Wyciągnęłam szyję, aby zobaczyć olbrzymi stalowy most rozciągający się nad czarną wodą. Wyglądał na najwyższą konstrukcję w tym mieście. Światła dziesiątków przejeżdżających samochodów mrugały do nas niczym gwiazdy.