Выбрать главу

Teraz nasze role się odwróciły. Irina była starsza i spokojniejsza ode mnie, zazwyczaj to ona podtrzymywała mnie na duchu. Ruselina jednak przebywała daleko, chora, a Irina znalazła się w nowym kraju, w którym ludzie mówili niezrozumiałym językiem, na doda – tek zachorowała. Uświadomiłam sobie, że teraz ja powinnam być silna i to mnie przeraziło. Z całych sił starałam się nie popaść w przygnębienie. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek zdołam pocie – szyć Irinę.

Naszą blokową została Węgierka, Aniko Berczi. Miała nieciekawą twarz, ale długie, delikatne dłonie. Dała nam karty – wydrukowano na nich nasze nazwiska, kraj urodzenia, nazwę jednostki, na której tu przybyłyśmy, i numer baraku. Kazała się nam rozejść i przespać.

Kierownik obozu, pułkownik Brighton, miał z samego rana wygłosić przemówienie.

Oczy łzawiły mi ze zmęczenia, a Irina ledwo trzymała się na nogach, ale gdy tylko otworzyłam drzwi drewnianej chaty, pożałowałam natychmiast, że Irina nie znalazła się jednak w szpitalu.

Najpierw zobaczyłam nagą żarówkę zwieszającą się z sufitu i krążącego wokół niej owada. Na drewnianej podłodze stało w rzędach dwadzieścia pryczy. Ktoś porozwieszał pranie na składanych krzesłach i walizkach, w powietrzu czuło się stęchliznę. Większość łóżek zajmowały śpiące kobiety, więc Irina i ja ruszyłyśmy ku kilku pustym pryczom na końcu sali. Jedna z kobiet, starsza pani ze spinkami we włosach, spojrzała na nas, gdy ją mijałyśmy. Oparła się na łokciu i wyszeptała:

– Sind Sie Deutsche?

Pokręciłam przecząco głową, gdyż nic nie zrozumiałam.

– Nie, nie Niemki – powiedziała po angielsku. – Rosjanki. Widzę po waszych kościach policzkowych. – Miała głębokie bruzdy wokół ust. Zapewne nie przekroczyła sześćdziesiątki, ale przez te zmarszczki wyglądała na osiemdziesiąt lat.

– Tak, Rosjanki – przytaknęłam. Chyba była rozczarowana, ale mimo to się uśmiechnęła. – Powiedzcie mi, kiedy będziecie gotowe do spania, to zgaszę światło.

– Jestem Ania Kozłowa, a to moja przyjaciółka, Irina Lewicka – przedstawiłam nas. Pomogłam Irinie położyć się na jednej z chybotliwych pryczy i wzorem innych mieszkanek upchnęłam walizkę pod łóżkiem. – Przyjechałyśmy z Chin.

Kobieta nieco się odprężyła.

– Miło mi was poznać – powiedziała. – Nazywam się Elsa Lehmann. Jutro się przekonacie, jak mnie tu nienawidzą.

– Dlaczego? – spytałam.

– Bo to Polki i Węgierki, a ja jestem Niemką.

Nie wiedziałam, o czym jeszcze rozmawiać po tych słowach, więc zajęłam się słaniem łóżek. Rozdano nam po cztery wojskowe koce i po jednej poduszce. Na zewnątrz wiał chłodny wiatr, ale w chacie nie było cyrkulacji powietrza, z trudem dawało się oddychać. Irina spytała mnie, co mówiła nieznajoma, więc wyjaśniłam jej o co chodzi.

– Jest tu sama? – zapytała.

Przetłumaczyłam pytanie Elsie.

– Przyjechałam z mężem, lekarzem, i jedynym synem, który przeżył wojnę – odparła. – Wysłali ich do Queensland do ścinania trzciny.

– Przykro mi to słyszeć – powiedziałam.

Ciekawe, czym się kierował rząd australijski, kiedy zachęcał rodziny z całego świata do przyjazdu, a następnie je rozdzielał.

Pomogłam Irinie ułożyć się w pościeli, przykryłam ją kocem, a potem posłałam swoje łóżko. Trochę wstyd mi było z powodu nieprzyjemnej woni naszych stóp i bielizny, gdy wkładałyśmy koszule nocne, ale Elsa już spała. Podeszłam na palcach do jej łóżka i zgasiłam światło.

– Pewnie dopiero jutro się dowiemy, czy lubią tu Rosjan, czy ich nienawidzą – mruknęła Irina, po czym zamknęła oczy i od – płynęła w sen.

Wdrapałam się na łóżko i nakryłam prześcieradłem. Było za duszno na koc. Przewracałam się z boku na bok, zbyt wyczerpana, by zasnąć. Otworzyłam oczy i wbiłam wzrok w sufit, nasłuchując oddechu Iriny. Skoro Australijczycy oddzielili Elsę od męża i syna, tym bardziej mogli rozłączyć nas. Jeśli wysłali lekarza do ścinania trzciny, jaką pracę nam przydzielą? Przycisnęłam ręce do głowy i próbowałam odpędzić od siebie te myśli. Skupiłam uwagę na perspektywie odnalezienia matki. Niezależnie od tego, co mnie czekało, musiałam być silna.

Nagle coś zadudniło na dachu, usłyszałam drapanie pazurów jakiegoś zwierzęcia. Między ścianą a sufitem znajdował się kilkucentymetrowy odrutowany prześwit. Byłam pewna, że drut umieszczono tam po to, by zwierzęta z dachu nie weszły do środka. Złapałam za brzegi łóżka, oczekując innych odgłosów. Łóżko Iriny skrzypnęło.

– Irina, śpisz? – szepnęłam.

Tylko westchnęła i przewróciła się na bok. Usłyszałam jeszcze dwa „grzmoty”, a potem drapanie pazurków. Nakryłam się aż po szyję, usiłując dojrzeć choćby kawałek świata przez otwór w ścianie, ale widziałam jedynie zarys odległych wzgórz i parę gwiazd. W końcu zmęczenie wzięło górę nad strachem i zapadłam w sen.

Poranne słońce migotało na obłażącej z desek farbie. Dzień powitało pianie koguta. Gdzieś w pobliżu parsknął koń, beczały owce. Przetarłam oczy i usiadłam. Irina mocno zaciskała powieki, jakby walczyła z perspektywą przebudzenia się. Inne kobiety wciąż spały, powietrze w chacie było rozgrzane i stęchłe. Między dwiema deskami w ścianie obok mojego łóżka widniała szpara, widziałam złociste światło odbijające się od blaszanych dachów domów i płotów. Na zewnątrz stała zaparkowana ciężarówka, pod nią przyczaił się zakurzony pies pasterski. Nadstawił uszu na mój widok, pomachał ogonem i pisnął. Szybko położyłam się z powrotem, nie chcąc, by jego szczekanie przebudziło moje współlokatorki.

Kiedy zrobiło się jaśniej, mieszkanki baraku stopniowo zaczęły się budzić, skopywać pościel i wydostawać się z niej niczym gąsienice z kokonu. Przywitałam Elsę, ale odwróciła wzrok, złapała podomkę i ręcznik i czmychnęła z baraku. Kobiety, dwudziestoparo – i trzydziestoparoletnie, przyglądały się nam, nie wiedząc, kiedy tu przybyłyśmy.

Usiłowałam się przedstawić. Kilka z nich odpowiedziało mi uśmiechem, a jedna, której angielszczyzna była mniej płynna od mojej, narzekała gorzko, że nie umiemy się porozumieć w jednym języku.

Irina podźwignęła się na łokciu i przeczesała włosy palcami. Miała zaropiałe oczy i spierzchnięte usta.

– Jak się czujesz? – zapytałam ją.

– Nie najlepiej. – Z trudem przełknęła ślinę. – Zostanę w łóżku.

– Przyniosę ci jedzenie. Musisz jeść.

Irina pokręciła przecząco głową.

– Tylko wodę. Nie przynoś tej zupy.

– No to może strogonowa z wódką?

Irina uśmiechnęła się i z powrotem opadła na łóżko, zasłaniając ręką oczy.

– Idź odkrywać Australię, Aniu Kozłowa – powiedziała. – Opowiesz mi wszystko po powrocie.

Nie miałam szlafroka ani podomki, nawet ręcznika. Nie mogłam jednak dłużej znieść swojego smrodu i tłustych włosów. Wyciągnęłam najczyściej wyglądający koc z tych, które dostałyśmy, i kostkę mydła z Tubabao. Pokazałam je dziewczynie, która trochę mówiła po angielsku, w nadziei, że zrozumie, o co mi chodzi. Wskazała mapę na drzwiach. Blok z prysznicami zaznaczono czerwonym iksem. Podziękowałam jej, wyciągnęłam ostatnią czystą sukienkę i wyszłam na słońce.

Baraki w naszej okolicy były niemal identyczne. Tu i ówdzie niektórzy pieczołowicie zawiesili zasłonki albo urządzili ogródki skalne, ale nie czuło się dumy i solidarności jak na Tubabao. Tam wszyscy byliśmy Rosjanami. Przebywałam w Australii zaledwie jeden dzień, a już wyczuwałam napięcia rasowe. Zastanawiałam się, dlaczego nie rozmieszczą imigrantów i uchodźców według narodowości, nam byłoby łatwiej się porozumiewać, a im wydawać zarządzenia, ale po chwili przypomniałam sobie zwrot, którego użyli na naszych dowodach tożsamości – „Nowi Australijczycy” – i teorie dotyczące asymilacji. Zastanowiłam się nad tym określeniem i doszłam do wniosku, że mi się podoba. Chciałam być nowa.

Radosny nastrój mnie opuścił, gdy znalazłam się w bloku sanitarnym. Wdepnęłabym prosto w przelewające się szambo, gdyby nie zatrzymał mnie smród. Przyłożyłam koc do nosa i z przerażeniem rozejrzałam się po pomieszczeniu. Nie było tam drzwi ani kabin, tylko dziury w ziemi, nad którymi krążyły muchy. Deski były brudne od ekskrementów, po wilgotnej podłodze walał się zużyty papier. Oprócz tych toalet były jeszcze dwie ubikacje w stołówce, ale to nie wystarczało na cały obóz.

– Czy oni uważają nas za zwierzęta? – krzyknęłam, wybiegając na świeże powietrze.

Nigdy nie widziałam, żeby biali żyli w tak złych warunkach, nawet w Szanghaju. W Sydney doszłam do wniosku, że Australia to cywilizowany kraj. Założyciele obozu z pewnością słyszeli o chorobach zakaźnych? W Darwin stołowałyśmy się w bazie wojskowej, więc zaczęłam się obawiać, że Irina złapała coś gorszego od grypy, na przykład żółtaczkę albo nawet cholerę.

Usłyszałam głosy dobiegające spod pryszniców, więc zajrzałam do środka. Było tam czysto, ale kabiny zbudowano z przerdzewiałych arkuszy blachy. Dwie kobiety kąpały się razem ze swoimi dziećmi.

Byłam tak przygnębiona, że nie bacząc na prywatność, ściągnęłam z siebie koszulę nocną, skuliłam się pod żałosnym deszczykiem z prysznica i zapłakałam rzewnymi łzami.

Po śniadaniu moje obawy dotyczące higieny wzrosły. Dostaliśmy kiełbaski, szynkę i jajka. Niektórzy odkryli larwy w mięsie, jakaś kobieta wybiegła zwymiotować. Nie zjadłam mięsa, tylko kromkę chleba, którą popiłam kwaśną herbatą z trzema łyżeczkami cukru.

Grupa Polaków obok mnie narzekała na chleb. Powiedzieli jednej z australijskich pomocy kuchennych, że jest w nim zakalec. Kucharz wzruszył ramionami i odparł, że takie pieczywo dostają. Chiński chleb, który jadałam w Harbinie, był pieczony na parze i bardziej kluskowaty, więc przyzwyczaiłam się do zakalca. Bardziej martwiła mnie czystość w kuchni i wiedza kucharzy na temat higieny.

Włosy zwisały mi w strąkach za uszami, a skóra pachniała jak wełna z koca. Nie mogłam uwierzyć, że tak nisko upadłam. Rok temu byłam świeżo upieczoną małżonką kierownika najsłynniejszego nocnego klubu w Szanghaju, właścicielką eleganckiego mieszkania. Teraz stałam się uchodźcą. Tu odczuwałam tę degradację o wiele dotkliwiej niż na Tubabao.