Irina spała, gdy wróciłam spod prysznica. Ulżyło mi, że nie musiałam z nią rozmawiać, bo jeszcze nie zdążyłam się pozbierać.
Obiecałam sobie kiedyś, że w jej obecności nigdy nie będę narzekała na Australię. Winiłaby siebie, że zmusiła mnie do przyjazdu, choć przecież to do mnie należała decyzja. Pomyślałam o Dymitrze w Ameryce i poczułam mrowienie w kręgosłupie. Jednak ku swoje – mu zdumieniu niezbyt długo się przejmowałam, moje myśli szybko powędrowały do Iwana. Co on by sobie o tym wszystkim pomyślał?
Mężczyzna w wojskowym mundurze wszedł do stołówki i lawirując między stołami, dotarł na podium, gdzie poczekał, aż umilkniemy. Przyciskał do boku jakieś tekturowe tablice i zakaszlał.
Dopiero gdy zwrócił na siebie uwagę wszystkich obecnych na sali, przemówił:
– Dzień dobry, panie i panowie. Witamy w Australii. Nazywam się pułkownik Brighton. Jestem kierownikiem obozu. – Położył kartonowe tablice na podium i podniósł pierwszą z nich, wyciągając ją przed siebie, żeby wszyscy mogli zobaczyć. Widniało na niej jego nazwisko, wypisane tak starannym charakterem pisma, że litery wyglądały jak druk. – Mam nadzieję, że ci z was, którzy mówią po angielsku, przetłumaczą moje słowa przyjaciołom – ciągnął. – Niestety, dzisiejszego ranka tłumacze są zajęci. – Uśmiechnął się do nas spod ciemnego wąsa. Miał zbyt obcisły mundur, wyglądał w nim jak mały chłopczyk starannie owinięty kocem.
Do tej chwili moja podróż do Australii przypominała sen. Kiedy jednak pułkownik zaczął opowiadać o naszych kontraktach, które zawrzemy w urzędzie zatrudnienia, i o tym, że musimy spłacić podróż i że powinniśmy być przygotowani na każde zajęcie, nawet poniżej naszych możliwości i kwalifikacji, dotarło do mnie znaczenie tego, co zrobiłyśmy. Rozejrzałam się po morzu niespokojnych twarzy, zastanawiając się, czy to obwieszczenie jest gorsze dla tych, którzy wprawdzie nie znają angielskiego, ale dzięki temu zyskają luksus kilku dodatkowych minut nieświadomości, czy też dla tych, którzy rozumieją wszystko.
Wbiłam paznokcie w dłonie i usiłowałam słuchać wykładu pułkownika na temat australijskiej waluty, państwa i federalnych systemów politycznych oraz stosunku do brytyjskiej monarchii.
Do każdego punktu wyciągał tablicę, żeby zilustrować główne założenia, a następnie skończył wykład słowami:
– Błagam was wszystkich, młodych i starych, o to, żebyście podczas pobytu tutaj nauczyli się jak najlepiej angielskiego. Od tego zależy wasze powodzenie w Australii. Gdy pułkownik Brighton skończył przemawiać, zapadła głucha cisza. Uśmiechnął się do nas niczym Święty Mikołaj. – Przy okazji, muszę się z kimś zobaczyć. – Zerknął do notatnika. – Proszę o wystąpienie Anię Kozłową.
Poczułam zdumienie. Dlaczego wyróżniono mnie spośród trzech tysięcy nowo przybyłych? Przepychałam się między stołami do pułkownika. Zaniepokojona zastanawiałam się, czy coś się stało. Mnie. Wokół pułkownika zebrał się spory tłumek chętnych do zadawania pytań.
– Ale nie chcemy mieszkać na wsi. W mieście – upierał się mężczyzna z przepaską na oku.
Pomyślałam, że Irina jest bezpieczna. Zastanawiałam się, czy może przypadkiem Iwan usłyszał o naszym przyjeździe do Australii i próbował się z nami skontaktować. Tę myśl także odrzuciłam. Statek Iwana popłynął do Sydney, ale on sam twierdził, że pojedzie do Melbourne pociągiem. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, by trzymać się z dala od obozu dla uchodźców.
– Pani Ania? – spytał pułkownik na mój widok. – Proszę za mną.
Maszerował żwawym krokiem do budynków administracji. Musiałam niemal biec, żeby za nim nadążyć. Minęliśmy kolejne baraki, kuchnię, pralnię, pocztę i zaczęłam doceniać rozmiary obozu. Pułkownik wyjaśnił mi, że teren należał kiedyś do wojska i że wiele dawnych wojskowych baraków na terenie całego kraju zamieniono na pomieszczenia mieszkalne dla imigrantów. Choć bardzo chciałam wiedzieć, dlaczego pragnął się ze mną spotkać, jego gadanina upewniła mnie, że nie chodzi o nic szczególnie poważnego.
– Jest pani Rosjanką, pani Aniu? Skąd?
– Urodziłam się w Harbinie w Chinach. Nigdy nie byłam w Rosji. Za to spędziłam sporo czasu w Szanghaju.
Wsunął tekturowe tablice głębiej pod pachę i zmarszczył brwi, widząc w jednym z baraków wybitą szybę.
– Zgłoście to w biurze napraw – powiedział do mężczyzny siedzącego na schodkach i odwrócił się do mnie. – Moja żona jest Angielką. Czytała mnóstwo książek o Rosji. W ogóle bardzo dużo czyta. Gdzie się pani urodziła? W Moskwie?
Nie wzięłam sobie do serca roztargnienia pułkownika. Był niższy ode mnie, miał głęboko osadzone oczy i zakola. Przez zmarszczki na czole i guzikowaty nos wyglądał komicznie, choć jego wyprostowana sylwetka i sposób wysławiania się były całkiem poważne. Miał w sobie coś sympatycznego, działał sprawnie, jednocześnie nie demonstrując swojej wyższości. Wspominał, że w obozie przebywa ponad trzy tysiące ludzi. Jak mógł nas wszystkich spamiętać?
Biuro kapitana Brightona było drewnianą chatą nieopodal kina. Otworzył drzwi i wpuścił mnie do środka. Kobieta o rudych włosach i w okularach w rogowych oprawkach zerknęła na nas znad biurka, a jej palce zawisły nad klawiszami maszyny do pisania.
– To Dorothy, moja sekretarka – przedstawił ją pułkownik. Kobieta wygładziła fałdki kwiecistej sukienki i się uśmiechnęła.
– Miło mi panią poznać – powiedziałam. – Ania Kozłowa.
Dorothy wbiła spojrzenie w moje potargane włosy. Zaczerwieniłam się i szybko odwróciłam wzrok. Za sekretarką stały dwa puste biurka i jeszcze jedno, zza którego uśmiechał się do nas łysy mężczyzna w jasnym garniturze i krawacie.
– To nasz opiekun społeczny. – Pułkownik wskazał mężczyznę. – Ernie Howard.
– Miło mi panią poznać. – Ernie zerwał się z krzesła i uścisnął mi dłoń.
– Pani Ania jest z Rosji. Przyjechała wczoraj wieczorem – dodał pułkownik.
– Z Rosji? Chyba z Chin. – Ernie puścił moją dłoń. – Mamy tu parę osób z Tubabao.
Pułkownik Brighton nie zwrócił uwagi na jego słowa. Przejrzał kilka dokumentów na biurku Erniego, podniósł jeden z nich i wskazał drzwi na końcu pomieszczenia.
– Tędy, Aniu – powiedział.
Poszłam za pułkownikiem do jego biura. Słońce za oknami świeciło mocno, w pokoju było bardzo gorąco. Pułkownik opuścił żaluzje i uruchomił wentylator. Usiadłam na krześle i odkryłam, że patrzę nie tylko na pułkownika Brightona, ale także na długą, ponurą twarz angielskiego króla, którego portret wisiał na ścianie za moim rozmówcą. Biuro pułkownika było uporządkowane, dokumenty i książki leżały w schludnych stosikach pod ścianami, w kącie wisiała oprawiona mapa Australii. Na biurku jednak panował okropny chaos. Zawalały je papiery, wyglądało tak, jakby lada chwila miało się przewrócić pod ich ciężarem. Pułkownik rzucił na stosik dokumenty, które ze sobą przyniósł, i otworzył teczkę.
– Aniu, mam tu list od kapitana Connora z IRO. Pracowała pani dla niego. Podobno dobrze mówi pani po angielsku, co jest oczywiste, i potrafi pani pisać na maszynie.
– Tak – przytaknęłam.
Pułkownik Brighton westchnął i odchylił się na krześle. Przez dłuższy czas wpatrywał się we mnie. Poruszyłam się niespokojnie, marząc, by w końcu coś powiedział. Wreszcie się doczekałam.
– Czy zdołałbym panią namówić, żeby popracowała pani dla mnie przez miesiąc albo dwa? – zapytał. – Dopóki nie doślą mi personelu z Sydney. Mamy tu spory bałagan. Obóz nie jest zorganizowany tak, jak powinien, zwłaszcza część dla kobiet. W najbliższych dwóch tygodniach przybędzie tu jeszcze tysiąc ludzi.
Z ulgą zauważyłam, że pułkownik również nie akceptuje warunków panujących v obozie. Myślałam, że będziemy zmuszeni się do nich dostosować.
– Co miałabym robić? – zapytałam.
– Potrzebuję kogoś, kto pomoże mnie, Dorothy i Erniemu. Musimy jak najszybciej uporządkować teren, chciałbym, żeby zajęła się pani dokumentacją i innymi ogólnymi sprawami. Zapłacę więcej, niż wynosi zasiłek, a po zakończeniu pracy dam pani referencje.
Propozycja pułkownika mnie zaskoczyła. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, ale nie oczekiwałam, że pierwszego dnia pobytu w obozie dostanę pracę. Pozostał mi już tylko jeden amerykański dolar z Tubabao, a przed wyjazdem do Sydney nie miałam jak sprzedać klejnotów przemyconych z Szanghaju. Potrzebowałam dodatkowych pieniędzy.
Szczerość komendanta dodała mi odwagi: powiedziałam mu, że moim zdaniem ubikacja i posiłki to poważny problem, i że grozi nam epidemia. W odpowiedzi skinął głową.
– Do wczorajszego wieczoru jakoś sobie radziliśmy. Dziś rano udało mi się ustalić, że szambowóz będzie przyjeżdżał tu trzy razy dziennie. Dorothy już się zajęła organizowaniem nowych zespołów do kuchni. Nie ma czasu na próżnowanie. Zrobię, co w mojej mocy, aby rozwiązać każdy problem. Kłopot w tym, że problemów mam zbyt wiele i nie mogę zająć się nimi jednocześnie. – Wskazał dokumenty na biurku.
Zastanawiałam się, czy powinnam przyjąć propozycję pułkownika i od razu sobie iść, jako że miał sporo pracy, ale wyglądało na to, że rozmowa ze mną sprawia mu przyjemność. Zapytałam więc, dlaczego rząd australijski ściąga tu tyle ludzi, skoro nie potrafi zapewnić im odpowiednich warunków do życia.
Oczy pułkownika Brightona zalśniły i uświadomiłam sobie, że czekał na to pytanie. Podszedł do mapy i wziął wskaźnik. Omal nie wybuchnęłam śmiechem.
– Polityka rządu to albo zaludniać, albo zginąć. – Pokazał na mapie wybrzeże Australii. – Niemal podbili nas Japończycy, mieliśmy za mało ludzi do pilnowania nabrzeża… Rząd sprowadza tysiące ludzi, żeby pomnożyły nasz naród. Jednak dopóki nie stworzymy odpowiedniej ekonomii, nikt nie będzie żył w przyzwoitych warunkach.