– Omsk! – wykrzyknęłam.
Już kiedyś słyszałam nazwę tego miasta. Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy.
– Poproszę ojca, żeby jeszcze raz spróbował skontaktować się ze stryjem – zaproponował Witalij. – Stryj boi się ojca i jego ostrych słów. Zawsze musimy przekazywać wiadomości przez znajomych, więc to trochę trwa. No i wszystko przechodzi przez cenzurę.
Byłam tak zdumiona, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. W Szanghaju Rosja wydawała się zbyt wielka, by ogarnąć ją myślą. Nagle, w barze na drugim końcu świata, zyskałam więcej informacji o miejscu pobytu matki niż kiedykolwiek wcześniej.
– Aniu! – wykrzyknęła Irina. – Jeśli powiesz w Czerwonym Krzyżu, że twoim zdaniem mama trafiła do Omska, może zdołają ją odnaleźć!
– Ejże, chwileczkę! – Betty postawiła przed nami trzy talerze z jajecznicą i tostami. – To niesprawiedliwe. Mówiłam, że wolno wam rozmawiać po rosyjsku, ale nie o ważnych sprawach. Co się dzieje?
Zaczęliśmy się przekrzykiwać, ale w ten sposób Betty nie mogła nic zrozumieć. Irina i Witalij umilkli, pozwolili mi wszystko wyjaśnić. Betty spojrzała na zegarek.
– Na co czekasz? – prychnęła. – Wytrzymałam bez ciebie przez miesiąc, wytrzymam przez jeszcze jeden poranek. Czerwony Krzyż otwiera biuro o dziewiątej. Jeśli teraz wyjdziesz, będziesz pierwsza.
Lawirowałam między sekretarkami i urzędnikami na George Street, ledwie cokolwiek zauważając. Zerknęłam na mapkę, którą Betty wyrysowała mi na serwetce, skręciłam w Jamison Street i znalazłam się przed biurem Czerwonego Krzyża na dziesięć minut przed otwarciem. Na szklanych drzwiach wywieszono spis rozmaitych instytucji. Szukałam między punktem krwiodawstwa, domami dla rekonwalescentów, szpitalem i wydziałami repatriacyjnymi, aż znalazłam wydział poszukiwania osób zaginionych. Znowu spojrzałam na zegarek i zaczęłam dreptać pod drzwiami. Boże, pomyślałam, w końcu tu jestem. Przechodząca kobieta uśmiechnęła się do mnie. Pewnie myślała, że koniecznie pragnę oddać krew. Za szybą obok drzwi umieszczono wyroby rękodzielnicze Czerwonego Krzyża. Wpatrywałam się w pokryte jedwabiem wieszaki i koce zrobione szydełkiem i obiecałam sobie w duchu, że w drodze powrotnej kupię coś dla Betty. Była na tyle miła, żeby podarować mi wolne, zanim jeszcze zaczęłam pracę.
Kiedy urzędnik otworzył drzwi, ruszyłam prosto do schodów przeciwpożarowych, nie czekając na windę. Wpadłam do wydziału poszukiwania osób zaginionych i przeraziłam recepcjonistkę, która siadała właśnie przy biurku z filiżanką herbaty. Przypięła sobie plakietkę wolontariuszki i zapytała, w czym może mi pomóc. Wyjaśniłam jej, że szukam matki, więc wręczyła mi jakieś druki i długopis.
– Trudno jest uaktualnić formularze poszukiwawcze – powiedziała. – Proszę od razu umieścić tu jak najwięcej informacji.
Zajęłam miejsce przy automacie z chłodzoną wodą i przejrzałam formularze. Nie miałam zdjęcia matki i nie zapisałam numeru pociągu, którym wywieźli ją z Harbinu. Zamieściłam jednak tyle informacji, ile zdołałam, w tym panieńskie nazwisko matki, rok i miejsce jej urodzenia, datę naszego ostatniego spotkania i jej rysopis. Na chwilę przerwałam. Wrócił do mnie obraz zrozpaczonej matki z pięścią przy ustach, zadrżała mi ręka. Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do koncentracji. Na końcu ostatniego formularza znalazłam adnotację, że ze względu na liczbę podań i skomplikowany proces zbierania informacji odpowiedź może pojawić się najwcześniej za pół roku, a być może za kilka lat. Nie dopuszczałam tej myśli do siebie. „Dziękuję! Dziękuję!”, napisałam na końcu druku, obok rubryki zakończenia postępowania. Oddałam formularze recepcjonistce. Włożyła je do teczki i kazała mi czekać na telefon od urzędnika odpowiedzialnego za podjęcie poszukiwań.
Do poczekalni weszła kobieta z dzieckiem na ręku i poprosiła recepcjonistkę o formularz. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i po raz pierwszy zauważyłam, że to muzeum rozpaczy. Ściany pokrywały zdjęcia z przyczepionymi do nich notkami: „Luba. Ostatni raz widziana w Polsce w 1940 roku”; „Mój ukochany mąż, Siemion, zniknął w 1941 roku”. Zdjęcie malutkiego chłopca i dziewczynki niemal złamało mi serce: „Janek i Mania. Niemcy 1937”.
– Omsk – powiedziałam do siebie, obracając tę nazwę na języku, jakby to mogło mi odblokować pamięć. Nagle przypomniałam sobie, gdzie ją słyszałam. To właśnie do tego miasta Dostojewski trafił na polityczne zesłanie. Usiłowałam przypomnieć sobie jego powieść Notatki z podziemia, ale pamiętałam jedynie ponure przemyślenia i biedę bohatera.
– Pani Kozłowa? Nazywam się Daisy Kent.
Uniosłam wzrok i ujrzałam, że wpatruje się we mnie kobieta w okularach i niebieskim żakiecie. Podążyłam za nią przez zasypaną dokumentami administrację, gdzie wolontariusze sprawdzali i wypełniali formularze, aż do biura o drzwiach z matowego szkła. Przez okno wpadały promienie słońca, więc urzędniczka opuściła rolety. Wentylator na jednej z szafek niemrawo młócił powietrze, trudno mi było oddychać.
Daisy poprawiła okulary i przyjrzała się mojemu podaniu. Zerknęłam nad jej ramieniem na plakat przedstawiający pielęgniarkę z czerwonym krzyżem na czepku, pocieszającą rannego żołnierza.
– Pani matkę zabrano do obozu pracy w Związku Radzieckim, prawda? – zapytała Daisy.
– Tak – odparłam, wychylając się ku niej. Jej nozdrza zadrżały, złożyła ręce na kolanach.
– Wobec tego obawiam się, że Czerwony Krzyż pani nie pomoże. Palce u rąk i stóp zamieniły się w lód. Otworzyłam szeroko usta.
– Radziecki rząd nie przyznaje się do obozów pracy – ciągnęła Daisy. – Dlatego nie jesteśmy w stanie ustalić, gdzie się znajdują i ile ich jest.
– Myślę, że wiem, co to za miasto. Omsk. – Słyszałam drżenie w swoim głosie.
– Niestety, jeśli to nie była strefa wojenna, nie będziemy mogli pani pomóc.
– Dlaczego? – wyjąkałam. – W IRO mówili, że pomożecie.
Daisy westchnęła i splotła palce. Wpatrywałam się w jej schludnie obcięte paznokcie, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam.
– Czerwony Krzyż robi, co w jego mocy, żeby pomagać ludziom, ale możemy działać jedynie w krajach zaangażowanych w wojnę – powiedziała. – Czyli nie w Rosji. Powszechnie uważa się, że nie łamią tam żadnych humanitarnych konwencji.
– Wie pani, że to nieprawda – przerwałam jej. – W Związku Radzieckim istnieją takie same obozy pracy jak w Niemczech.
– Droga pani. – Zdjęła okulary i wycelowała je we mnie. – Działamy zgodnie z konwencją genewską i musimy przestrzegać jej zasad, inaczej w ogóle nie moglibyśmy istnieć.
Mówiła suchym, niezbyt życzliwym tonem. Odniosłam wrażenie, że już spotkała się z takimi pytaniami i doszła do wniosku, że lepiej zdławić jakąkolwiek nadzieję w zarodku, niż dać się wciągnąć w dyskusję.
– Ale z pewnością macie jakieś powiązania? – ciągnęłam nerwowo. – Z organizacją, która przynajmniej mogłaby udzielić wam informacji?
Włożyła moje dokumenty do teczki, jakby chciała zademonstrować jałowość tej dyskusji. Nie ruszyłam się. Czyżby oczekiwała, że tak po prostu wyjdę?
– Może pani zrobić cokolwiek? – zapytałam.
– Wyjaśniłam już pani, że nie. – Daisy podniosła sąsiednią teczkę i zaczęła coś na niej pisać.
Wiedziałam, że mi nie pomoże. Nie potrafiłam wzbudzić w niej litości, dotrzeć do tego miejsca, które, jak wierzyłam, ma w sobie każdy z wyjątkiem ludzi ogarniętych żądzą zemsty, takich jak Tang albo Amelia. Wstałam.
– Nie było tam pani. – Łza spłynęła mi po policzku. – Nie było tam pani, kiedy mi ją zabierali. Daisy odłożyła teczkę na stosik i uniosła brodę.
– Wiem, że to przygnębiające, ale…
Nie dosłyszałam reszty zdania. Wybiegłam z jej gabinetu i wpadłam na stolik w administracji, zrzucając dokumenty na podłogę. Recepcjonistka popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Tylko ludzie na fotografiach w poczekalni, ludzie o smutnych, zagubionych oczach, okazali mi współczucie.
Pojawiłam się w barze w chwili wybuchu przedpołudniowego zamętu. W głowie słyszałam łomot, było mi niedobrze od łez, które dusiłam w sobie. Nie miałam pojęcia, jak przebrnę przez pierwszy dzień pracy. Włożyłam mundurek i ściągnęłam włosy w koński ogon, ale kiedy weszłam do kuchni, nogi ugięły się pode mną i musiałam usiąść.
– Nie zniechęcaj się Czerwonym Krzyżem. – Betty postawiła przede mną szklankę wody. – Nie kijem go, to pałką. Wstąp do Towarzystwa Rosyjsko – Australijskiego. Kto wie, może znajdą coś dla ciebie.
– Albo trafisz na przesłuchanie jako potencjalny szpieg – wtrącił Witalij, krojąc bochen chleba. – Aniu, obiecuję, że jeszcze dzisiaj napiszę do ojca.
Irina wzięła od niego chleb i zaczęła smarować kromki masłem.
– Czerwony Krzyż jest zasypany takimi prośbami i musi polegać na ochotnikach – zauważyła. – Ojciec Witalija na pewno bardziej ci pomoże.
– Zgadza się – przytaknął Witalij. – Spodoba mu się to. Zobaczysz, dopilnuje sprawy. Jeśli nie zdoła znaleźć stryja, poszuka jakiegoś innego kontaktu. Ich wsparcie nieco mnie pokrzepiło. Popatrzyłam na menu i robiłam co w mojej mocy, żeby je zapamiętać. Chodziłam za Betty, gdy przyjmowała zamówienia i ze łzami w oczach uśmiechałam się do każdego klienta przed zaproszeniem go do stolika. Betty powiedziała mi, że jej bar słynie nie tylko z kawy po amerykańsku, ale także z czekoladowych i waniliowych koktajli oraz mrożonej herbaty podawanej w wysokich szklankach i z pasiastą słomką. Zauważyłam, że niektórzy z młodszych klientów zamawiają coś o nazwie cola spider, tego popołudnia Betty poczęstowała mnie tym przysmakiem. Był tak obrzydliwie słodki, że rozbolał mnie żołądek.
– Młodzież go uwielbia – roześmiała się Betty. – Uważają, że jest wspaniały.
Tłum, który zebrał się w porze lunchu, zamawiał przede wszystkim sałatki, kanapki z kiełbasą albo placki, ale późnym popołudniem roznosiłam na tacy nowojorskie serniki, budyń z dżemem i danie zwane rarebits.