– Będziesz świetną modelką do tej kolekcji – stwierdziła. – Masz arystokratyczny wygląd.
Ostatnią osobą, która wspominała o moim arystokratycznym wyglądzie, był Dymitr. Jednak w ustach Judith zabrzmiało to jak moja osobista zaleta, a nie jedynie rynkowy atut.
– Akcent w Australii to raczej przeszkoda – zauważyłam.
– Wszystko zależy od kręgów, w których się obracasz, i tego, jak się prezentujesz. – Mrugnęła do mnie. – Wszyscy właściciele najlepszych restauracji w mieście to cudzoziemcy. Jedna z moich rywalek, Rosjanka z Bondi, twierdzi, że car to jej wuj. Kłamstwo, rzecz jasna, jest na to o wiele za młoda. Ale wszyscy to kupili. Doradza klientkom, co nosić, a czego nie, z taką pewnością siebie, że nawet najważniejsze panie z towarzystwa pokornie jej słuchają.
Judith uniosła brzeg sukienki i wyprostowała go w palcach, intensywnie nad czymś rozmyślając.
– Jeśli zdołałabym cię wprowadzić w odpowiednie miejsca, gdzie nosiłabyś moje sukienki, może to by ruszyło sprawy z miejsca. Pomożesz mi?
Popatrzyłam w błękitne oczy Judith. To, o co mnie prosiła, nie wydawało się zbyt skomplikowane. W końcu kiedyś byłam gospodynią najlepszego klubu w Szanghaju. Poza tym pomyślałam, że po tak długim czasie noszenia spłowiałych ubrań i strojów ze sklepów z tanią odzieżą miło będzie włożyć piękną suknię.
– Jasne – odparłam. – To pewnie przyjemne.
Ujrzałam się w lustrze i odebrało mi mowę. Po pięciu przymiarkach, dwóch zupełnie zbędnych, suknia na mój „debiut” w australijskim towarzystwie była gotowa. Dotknęłam szyfonu o barwie cyklamenu i uśmiechnęłam się do Judith. Suknia miała gorset, fiszbiny i cienkie ramiączka. Spływająca spódnica sięgała mi tuż przed kostki. Judith udrapowała na moich ramionach szal do kompletu i mrugnęła. Wyglądała jak matka strojąca córkę na wesele.
– To niezwykła suknia – powiedziałam, znowu zerkając w lustro.
Mówiłam prawdę. Żadna z sukienek, które nosiłam w Szanghaju, nie była równie kobieca ani pięknie uszyta jak ta zaprojektowana dla mnie przez Judith.
– To dopiero była robota. – Roześmiała się i nalała nam po kieliszku szampana. – Za sukces sukni. – Wypiła trunek w trzech łykach, a widząc zdumienie na mojej twarzy, dodała: – Lepiej napij się dla kurażu. Dziewczynom w naszej sytuacji nie wolno pić publicznie.
Roześmiałam się. Betty już wcześniej wspominała, że w Australii „grzeczne dziewczęta” nigdy nie piją alkoholu ani nie palą przy ludziach. Kiedy spytałam Betty o jej palenie, zrobiła zeza i odparła:
– Aniu, młodą kobietą to ja byłam w latach dwudziestych. Teraz jestem starą babą i mogę robić, co mi się żywnie podoba.
– Myślałam, że chcesz mnie upozować na rosyjską arystokratkę na wygnaniu – drażniłam się z Judith. – Nie mówiłaś, że w Bondi chlają na umór?
– Masz rację. Zapomnij, że to powiedziałam. – Sama obejrzała w lustrze swoją suknię z krepdeszynu. – Po prostu bądź sobą. Jesteś czarująca.
Usłyszałyśmy, jak jakieś auto zatrzymuje się na naszej ulicy. Judith wyjrzała przez okno i pomachała młodemu człowiekowi we fraku. Otworzyła drzwi i przedstawiła go jako Charlesa Maitlanda, swojego partnera na dzisiejszy wieczór. Charles przyniósł jej bukiecik orchidei, który przywiązała do paska. Ze sposobu, w jaki patrzył na Judith, nie zwracając uwagi na mnie ani na moją suknię, którą projektantka usiłowała go zainteresować, wywnioskowałam, że jest w niej zakochany. Od razu zrozumiałam, że ona nie podziela tego uczucia. Judith zwierzyła mi się, że wybrała Charlesa, gdyż pochodził z dobrej rodziny i mógł nam załatwić stolik w Chequers.
Zazwyczaj do tego popularnego nocnego klubu wpuszczano każdego, kto miał na sobie odpowiedni strój, ale dziś odbywał się tam występ amerykańskiej śpiewaczki, Louise Tricker, i wchodziło się wyłącznie za zaproszeniami. Judith twierdziła, że zjawi się śmietanka towarzyska Australii, czyli ludzie bywający na wyścigach, gwiazdy teatru i radia, a nawet ci z wyższych sfer. Nie zdołała znaleźć dla mnie wystarczająco wyrafinowanego partnera, który by pasował do sukni, więc szłam jako jej towarzyszka.
Charles otworzył przede mną drzwi oldsmobile’a, Judith zaś przytrzymała dół mojej sukni. W drodze do centrum Charles, którego ojciec był chirurgiem na Macquarie Street, opowiadał o nadchodzącym czarno – białym balu w Trocadero. Jego matka znajdowała się w komitecie organizacyjnym. Judith opowiadała mi o tym balu. Było to największe wydarzenie towarzyskie wśród elit i okazja dla świeżo upieczonych mężatek do ponownego zaprezentowania ich ślubnych sukien. Za najpiękniejsze białe lub czarne suknie przyznawano nagrody i Judith twierdziła, że wiele kobiet już przygotowało sobie stroje. Jeśli wybór gości rzeczywiście zależał od matki Charlesa, było pewne, że Judith dostanie zaproszenie – jeśli jego matka ją zaaprobuje. Projektantka powiedziała mi, że budynek, w którym ma pracownię, należy do jej rodziców. Mieszkała nad pracownią, drugie piętro wynajmowała. Jej ojciec był bogatym prawnikiem, jednak dziadek pracował jako krawiec i rodzinie brakowało tego, co Judith określała tajemniczą nazwą „znajomości”.
Źle się czułam ze świadomością, że Judith wykorzystuje Charlesa. Wydawał się miły. Przeszkadzał mi jednak fakt, że jego matka mogłaby nie zaaprobować tak czarującej dziewczyny jak Judith. W Szanghaju, jeśli się miało pieniądze i chęć, by je trwonić, wszędzie było się mile widzianym, jedynie zamknięte brytyjskie kręgi zawracały sobie głowę historią rodziny i tytułami. Zrozumiałam, że australijska śmietanka towarzyska jest bardzo różna od tej, którą znałam, i zaczęło mnie zastanawiać, w co się pakuję.
Klub Chequers leżał przy Goulburn Street, ale w przeciwieństwie do Moskwy – Szanghaju mieścił się poniżej poziomu ulicy. W chwili, gdy postawiłam stopę na schodach, Judith popatrzyła na mnie z uśmiechem i zrozumiałam, że przedstawienie się zaczyna. Choć kilka kobiet odwróciło ku mnie głowy, by podziwiać sukienkę, żaden z fotografów nie zrobił zdjęcia. Podsłuchałam jednak, jak któryś z nich mówi:
– Ej, czy to nie ta amerykańska gwiazdka?
– Nie zwracaj uwagi na fotografów. – Judith ujęła mnie pod łokieć. – Jeśli cię nie znają, nie zrobią ci zdjęcia. Widziałaś te kobiety podziwiające suknię? Jesteś królową balu.
Klub był wypełniony do granic możliwości. Wszędzie dostrzegałam norki i lisy, jedwabny brokat, szyfon, taftę. Nie oglądałam takich tkanin od czasów Moskwy – Szanghaju. Jednak tłum w Checquers różnił się od tamtego tłumu. Radosna paplanina i promienny wygląd nie kryły w sobie tajemnic, które można było wyczuć w mieszkańcach Szanghaju. Australijczycy nie wyglądali na ludzi żyjących na krawędzi fortuny lub ruiny. Może zresztą tylko mi się tak wydawało.
Zaprowadzono nas do stolika nieopodal parkietu i sceny. Judith szepnęła mi później, że to miejsce świadczyło o niemałych wpływach matki Charlesa.
– Może zobaczymy Adama. – Judith przyglądała się ludziom w tłumie. – Chyba wpadła mu w oko córka jednego z trenerów.
– Jak się tu dostał? – spytałam.
– Och, wiem, że wygląda jak nie przebierający w środkach reporter, ale ma odpowiednie podejście do ludzi. – Uśmiechnęła się. – Zdołał nawiązać sporo użytecznych znajomości.
Znowu to słowo.
Rozległy się werble, reflektor omiótł pomieszczenie i zatrzymał się na mistrzu ceremonii, australijskim komiku Samie Millsie, ubranym w czerwony garnitur z aksamitu z białym goździkiem w klapie. Poprosił gości, by zajęli miejsca, i rozpoczął przemowę:
– Szanowni państwo, nasza dzisiejsza wykonawczyni ma pojemność płuc większą niż Carbine i Pharlap razem wzięte…
Widownia wybuchnęła śmiechem. Charles pochylił się ku mnie i wyjaśnił, że to imiona dwóch najwspanialszych koni wyścigowych w Australii. Byłam mu wdzięczna, gdyby nie on, nie zrozumiałabym żartu.
Sam oznajmił, że Louise Tricker trafiła do Australii po udanym sezonie w Las Vegas i że powinniśmy zgotować jej gorące przyjęcie. Światła przygasły, a reflektor oświetlił Louise w drodze do pianina. Niejedna osoba na widowni jęknęła. Wszyscy spodziewali się kobiety, jednak potężnie zbudowana osoba za klawiaturą, z obciętymi na jeża włosami i w garniturze w paski, wyglądała jak stuprocentowy mężczyzna.
Uderzyła w klawisze i zaczęła śpiewać, znowu zdumiewając zebranych. Miała wyjątkowo kobiecy głos. Zanim umilkły początkowe akordy jazzowego standardu, widownia jadła Louise z ręki.
– Będzie jak ja chcę, jak ja chcę, nie jak ty – śpiewała Louise, nie oszczędzając pianina i wyprzedzając gitarzystę i perkusistę. Grała bardzo żywiołowo, i choć widywałam lepszych muzyków w Moskwie – Szanghaju, nigdy dotąd nie spotkałam się z wykonawczynią o takiej osobowości. Może z wyjątkiem Iriny.
– Jak się dzisiaj mamy? – zawołała Louise po pierwszej piosence. Połowa widowni milczała, ale druga wykrzyknęła:
– Dobrze, Louise. A ty? Judith zachichotała mi w ucho.
– Ludzie z teatru i wyścigów kontra śmietanka towarzyska – wyjaśniła.
– Jacy muzycy zwykle tu występują? – zapytałam ją.
– Zazwyczaj śpiewacy kabaretowi.
Louise rozpoczęła następny utwór, tym razem latynoski. Usiadłam wygodnie i pomyślałam o Irinie. Jeśli w Chequers występowali artyści kabaretowi, może powinna przyjść na przesłuchanie. Była równie dobra jak niektóre z najlepszych amerykańskich i europejskich gwiazd tego gatunku występujących w Moskwie – Szanghaju. Jeśli pokochali ją Australijczycy z małego miasteczka, to chyba Sydney też ją doceni?
Po ostatniej piosence, mieszance scata i swingu, piosenkarka zerwała się ze stołka i ukłoniła. Zgotowano jej owacje na stojąco.
Niezależnie od aparycji Louise, chyba nikt nie mógł zaprzeczyć, że dała znakomity występ.
O północy na scenę wyszedł zespół i ludzie ruszyli na parkiet – albo ulżyło im, że Louise Tricker już skończyła, albo buzowało w nich tyle adrenaliny, że musieli jakoś się jej pozbyć.