– Ja zadzwonię. – Bertha poklepała ją po ramieniu. – Gdzie numer?
Diana wskazała kartotekę na swoim biurku.
– Tam – powiedziała.
Przyniosłam Dianie herbatę, tymczasem Bertha usiłowała dodzwonić się do Ann. – Nikt nie odpowiada! – zawołała z gabinetu. – Spróbować z innymi dziewczynami?
Diana spojrzała na zegarek.
– Nie zdążą na czas. Zbyt daleko mieszkają. – Zaczęła obgryzać paznokieć, co bardzo do niej nie pasowało. – Jeśli odwołam naszą rocznicową kolację z powodu dwudziestych pierwszych urodzin panny z towarzystwa, Harry się ze mną rozwiedzie. To ja od wielu tygodni trajkotałam o naszej rocznicy – załkała.
Bertha odłożyła słuchawkę i wyszła z gabinetu Diany.
– Wyślij Anię – zaproponowała. – To urocza dziewczyna i znakomicie się prezentuje. Da sobie radę.
Diana wzruszyła ramionami. – Nie mogę – westchnęła. – Gdyby to było coś innego, natychmiast wysłałabym Anię. To jednak bardzo ważne wydarzenie. Przyjdzie tam sam sir Henry. Nie możemy pozwolić sobie na jakąkolwiek wpadkę.
– Zadzwoń do Stana w laboratorium fotograficznym – poradziła jej Bertha. – Powiedz mu, że potrzebujesz kogoś bardzo dobrego, kto wie, o co chodzi. Fotograf pomoże Ani. Wystarczy, że dziewczyna zanotuje nazwiska gości. Poradzi sobie z tym.
Diana raz jeszcze spojrzała na zegarek, a potem na mnie.
– Aniu, zrobisz to? Lepiej idź i wybierz sobie coś z szafy. Nie wpuszczą cię, jeśli się spóźnisz.
Szafa, o której wspomniała, była wspólną garderobą działu kobiecego. Diana, Caroline i Ann mogły sobie pozwolić na własne sukienki, ale pozostałych reporterek, zwykłych dziewczyn z klasy średniej, nie stać było na nowe stroje na każdą okazję. Żeby im pomóc, Diana zbierała suknie z sesji zdjęciowych, parad i pokazów.
Przyjrzałam się ubraniom na wieszakach. Byłam wyższa od innych dziewcząt, ale szczuplejsza. Wyciągnęłam suknię bez ramiączek i usiłowałam ją włożyć, ale suwak był zepsuty. Napisałam na kartce „do reperacji” i przypięłam ją do materiału. Żałowałam, że nie zrobiła tego osoba, która ostatnia wkładała tę suknię. Nie miałam czasu biec do domu, by przebrać się w kreację od Judith, musiałam zadowolić się sukienką z różowej tafty z kokardkami na ramionach. Obok paska widniała rdzawa plamka, ale liczyłam na to, że w półmroku nikt jej nie zauważy. Inne stroje były albo za duże, albo za małe. Tego ranka upięłam włosy i choć z mojego francuskiego koka wymykały się pojedyncze kosmyki, zabrakło czasu, by coś z tym zrobić. Nie cieszyła mnie perspektywa konfrontacji z całą salą rozmaitych Caroline i Ann, skoro nie wyglądałam najlepiej, ale nie mogłam przecież zawieść Diany.
Fotograf czekał na mnie na dole w recepcji. Niemal krzyknęłam na jego widok. Był ubrany w lśniącą marynarkę i spodnie – rurki.
Między nogawką a butami wystawały mu białe skarpety. Miał długie bokobrody i włosy zaczesane do tyłu, przez co wyglądał jak rockandrollowiec z Cross.
– Cześć, jestem Jack. – Potrząsnął moją dłonią. Śmierdział papierosami.
– Ania. – Usiłowałam się uśmiechnąć.
Prince’s leżało zaledwie kilka przecznic dalej, więc postanowiliśmy pójść piechotą. Jack wspomniał, że przyjęcie, na które się wybiera – my, to „dopiero coś” – nie musiał mi tego powtarzać. I tak miałam mdłości ze zdenerwowania. Była to kolacja połączona z tańcami, wydawał ją Philip Denison z okazji dwudziestych pierwszych urodzin swojej córki. Do rodziny Denisonów należała największa sieć domów towarowych w Australii, w kategoriach reklamy stano – wili łakomy kąsek dla gazety. Dlatego na przyjęciu miał się pojawić sir Henry Thomas, wydawca „Sydney Herald”.
– Dotąd nigdy się tym nie zajmowałam, Jack – powiedziałam do fotografa. – Liczę na to, że mi powiesz, kogo powinniśmy fotografować.
Jack wyciągnął papierosa z pudełka w kieszeni, obwąchał go i włożył za ucho.
– Przyjdą wszystkie szychy z Sydney – mruknął. – Wiesz jednak, co jest największą sensacją tego wieczoru?
Przecząco pokręciłam głową.
– Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat Henry Thomas i Roland Stephens znajdą się w tym samym miejscu.
Nie zrozumiałam, o co chodzi. Popatrzyłam pytająco na Jacka.
– A, zapomniałem, że jesteś nowa w tym kraju – uśmiechnął się. – Roland Stephens to największy australijski hurtownik tkanin wysokogatunkowych i wełny. Może i jest jednym z najbogatszych ludzi w Australii, ale tak samo zależy od patronatu Denisona, jak sir Henry.
Wzruszyłam ramionami.
– Nadal nic nie rozumiem – powiedziałam. – i co z tego, że będą w tym samym miejscu? Przecież nie rywalizują ze sobą.
Jack uśmiechnął się do mnie chytrze.
– Tu nie chodzi o interesy. To spór o kobietę. O piękną kobietę, Mariannę Scott. Była narzeczoną sir Thomasa, zanim odbił mu ją Roland Stephens.
– Czy ona też przyjdzie? – Pomyślałam, że przyjęcie będzie bardziej przypominało noc w Moskwie – Szanghaju niż wieczorek towarzyski w Sydney.
– Nie – odparł Jack. – Dawno temu zniknęła. Obaj ożenili się z innymi.
– Kto zrozumie bogaczy? – Pokręciłam głową.
Kiedy pojawiliśmy się w Prince’s, kazano nam czekać wraz z resztą dziennikarzy. Mieliśmy zostać wpuszczeni po przybyciu wszystkich ważnych gości. Obserwowałam, jak rolls royce za rolls royce’em podjeżdżają do czerwonego dywanu. Kobiety były ubrane w suknie od Diora i Balanciagi, mężczyźni w smokingi, przez co w swojej niechlujnej sukience poczułam się jeszcze niepewniej. Ujrzałam, jak z auta wysiada sir Thomas w towarzystwie żony. Wiele razy widziałam jego zdjęcie w gazecie, ale nie poznałam go osobiście.
Stałam zbyt nisko w hierarchii firmy, by mnie przedstawiono.
Portierzy otwierali drzwi przybywającym gościom. Do restauracji weszło już ponad sto osób i wszyscy dawali im napiwki. Moją uwagę zwrócił pewien wysoki mężczyzna, o szerokich ramionach i głowie jak bryła granitu. Sięgnął do kieszeni i wyrzucił w powietrze garść monet, zmuszając portierów, żeby zbierali je z ziemi. Odwróciłam się z niesmakiem.
Gdy zjawiły się już wszystkie VIP – y, wpuszczono prasę. Znałam ten klub, Bertha kilkakrotnie zabrała mnie na lunch do Prince’s.
Mieli tu białe ściany, białe obrusy i olbrzymie lustra, a także parkiet, okolony różowym dywanem.
– Podkreśla urodę damskich twarzy – wyjaśniła mi Bertha.
Niektórzy goście już zajęli miejsca przy owalnych stolikach dookoła parkietu i obserwowali próbę zespołu, większość osób jednak nadal kręciła się po sali. Jack oświadczył, że musimy się pośpieszyć, zanim rozmowy staną się bardziej poważne i fotografowie zaczną denerwować ludzi.
– „Sydney Herald”. Mogę zrobić zdjęcie? – pytał Jack i nie czekając na odpowiedź, wyzwalał migawkę. Gdy pstrykał zdjęcie, wybiegałam do przodu, przepraszałam i prosiłam o nazwiska ludzi, którzy pojawiali się na fotografiach. Zapisywałam je w notesie i pędziłam za Jackiem, który już zajmował się kimś innym.
Większość gości była uprzejma, zwłaszcza żony biznesmenów, gdyż zależało im na promocji samych siebie i mężów w gazecie.
Pewien młody człowiek, pochłonięty rozmową z grupką przyjaciół, odwrócił się i spojrzał na nas pogardliwie.
– Skoro musicie – westchnął, machnąwszy ręką. – Nie chciałbym, żebyście stracili pracę.
Zrobiliśmy zdjęcia całej rodzinie Denisonów, w tym ostatnio porzuconej Sarah, i co atrakcyjniejszym z przyjaciół jubilatki, Ruth Denison. Jack rozejrzał się po pokoju, żeby sprawdzić, czy kogoś nie przegapił. Mrużył oczy niczym sokół wypatrujący swojej ofiary.
– Nie pójdzie w gazecie, ale dla przyzwoitości zróbmy to zdjęcie.
– Poprowadził mnie przez tłum. Uświadomiłam sobie, że idziemy ku mężczyźnie, który wcześniej rozrzucił monety portierom. Stał z jakąś starszą parą. Chciałam spytać Jacka, kto to taki, ale już prosił mężczyznę o pozwolenie na zdjęcie. Rozmówcy nieznajomego się odsunęli, on zaś wysunął brodę do fotografii. Błysnął flesz.
– Przepraszam pana – wtrąciłam. – Mógłby mi pan podać swoje nazwisko?
W tym momencie w całej sali zapadła cisza jak makiem zasiał.
Oczy mężczyzny się rozszerzyły, ale choć poruszał ustami, nie wypowiedział ani słowa. Zerknęłam na stojącą obok parę, oboje patrzyli na mnie z przerażeniem.
Jack odkaszlnął, a następnie pociągnął mnie za pasek sukienki.
– Aniu – powiedział. – To Roland Stephens.
Najpierw zrobiło mi się gorąco, a potem zimno. Jack popychał mnie do drzwi. Czułam, że wszyscy wpatrują się we mnie. Minęliśmy jedną z reporterek z konkurencyjnej gazety, promieniała z radości. Już widziałam jutrzejszy komentarz w jej rubryce: „«Sydney Herald» uznało za stosowne wysłać początkującą dziennikarkę w niechlujnej sukience na jedno z najważniejszych wydarzeń sezonu… Jesteście w stanie uwierzyć, że nie wiedziała, kim jest Roland Stephens? Co za wstyd”.
– Przykro mi, Jack – powiedziałam już na ulicy.
– To nie twoja wina, tylko Diany – mruknął. – Skoro Caroline nie mogła, to ona powinna przyjść.
Ogarnęło mnie przerażenie.
– Będzie miała kłopoty? – zapytałam.
– No cóż. – Wzruszył ramionami. – Pomyśl tylko. Był tam sir Henry. Roland Stephens znowu zatriumfuje. Wygląda na to, że sir Henry zatrudnia ludzi, którzy nie wiedzą, co robią.
Całą noc przewracałam się na łóżku. Musiałam raz wstać, żeby zwymiotować, chociaż nic nie jadłam od lunchu. Utrata pracy to jedno, ale pociągałam za sobą Dianę, i to wydawało mi się niewyobrażalne. Zaciskałam zęby, nienawidząc Sydney czy też raczej jego śmietanki towarzyskiej. Dlaczego nie zostałam w barze, gdzie moim największym wyzwaniem był kontakt z ludźmi żądającymi koktajli bez lodów?
Następnego ranka – jak podejrzewałam, ostatniego w „Sydney Herald” – włożyłam czarno – białą sukienkę. Ubierałam się powoli, jak człowiek idący na pogrzeb, Skoro mieli mnie zganić i zwolnić za nieznajomość tego aroganta, postanowiłam okazać klasę. Żal mi było tylko Diany.