Выбрать главу

Moja mała uciekinierka.

Irina i Witalij okazali się niezwykle płodni. Urodziło im się czworo dzieci: dwie córeczki, Roksana i Zofia, i dwóch synków, Fiodor i Jurij, planowali jeszcze jedno dziecko. Irina nie miała żadnych problemów ze zbliżającą się czterdziestką. Była dumna ze swoich szerokich bioder, coraz grubszej oliwkowej skóry, kilku siwych włosów. Ja z kolei nadal wyglądałam trochę jak nastolatka w ciele dorosłej kobiety, chuda i nerwowa. Wiek podkreślałam jedynie kokiem, takim samym, jaki nosiła matka.

Irina i Witalij odkupili bar od Betty i otworzyli jeszcze jeden w północnym Sydney. Przeprowadzili się do Bondi i zamieszkali w domu z ładnym ogródkiem i garażem. Wraz z paroma przyjaciółmi z Klubu Rosyjskiego straszyli okolicznych mieszkańców, kąpiąc się zimą w oceanie. Kiedy zapytałam Irinę, czy nie żałuje, że nie zrobiła kariery jako śpiewaczka, roześmiała się i wskazała na swoje dzieci przy kuchennym stole.

– Nie! Teraz mam o wiele lepsze życie.

Zrezygnowałam z pracy w „Sydney Herald”, kiedy wyszłam za mąż, ale po latach bezdzietnej nudy przyjęłam propozycję Diany i redagowałam rubrykę w dziale „Styl życia”. W latach sześćdziesiątych Australia stała się innym krajem niż ten, który znałam w poprzednim dziesięcioleciu. Młode kobiety przeszły z działów kobiecych do wszystkich rodzajów dziennikarstwa. Polityka „zaludniajcie albo zgińcie” zmieniła oblicze narodu, z klonu Anglii Australia stała się krajem kosmopolitycznym, pełnym nowych potraw, nowych pomysłów i nowych pasji łączących się z dziedzictwem starego kraju. Dzięki kolumnie w piśmie dwa razy w tygodniu nadal miałam kontakt ze światem i nie myślałam tak dużo o tym, czego brakuje mi w życiu.

Doświadczyliśmy także bolesnej straty. Pewnego dnia, gdy przyszłam z wizytą do Ruseliny i Betty, ze zdumieniem odkryłam, że żywiołowa, pełna energii Betty nagle się zestarzała. Przygarbiła się, a jej skóra marszczyła się niczym za duża suknia.

– Jest taka bez życia już od dwóch tygodni – wyszeptała do mnie Ruselina.

Nalegałam, żeby Betty poszła do swojego lekarza. Wysłał ją do specjalisty, wróciłyśmy po tygodniu po wyniki. Kiedy Betty rozmawiała z lekarzem, siedziałam w poczekalni, przeglądając czasopisma, pewna, że lada moment drzwi się otworzą, a lekarz oznajmi, że Betty potrzebuje witamin albo zmiany diety. Nie byłam przygotowana na jego poważną minę. Weszłam za nim do gabinetu. Betty siedziała na krześle i ściskała kurczowo torebkę. Spojrzałam na lekarza i serce ścisnęło mi się w piersi, gdy oznajmił mi diagnozę.

Nieoperowalny rak.

Zajmowaliśmy się Betty w mieszkaniu w Bondi najdłużej, jak się dało. Irina i ja obawiałyśmy się reakcji Ruseliny na chorobę przyjaciółki, ale staruszka była silniejsza od nas. Kiedy my na zmianę płakaliśmy, Ruselina grała z Betty w karty albo gotowała jej ulubione dania. Wieczorami chodziły na plażę, a kiedy Betty nie mogła już ustać bez laski, siadywały przed wejściem do budynku i godzinami gawędziły. Pewnego wieczoru, kiedy byłam w kuchni, podsłuchałam, jak Betty mówi do Ruseliny:

– Postaram się wrócić jako jedno z dzieci Iriny, jeśli postanowi urodzić kolejne. Poznasz, że to ja. Będę tym nieznośnym bachorem.

Kiedy Betty niedomagała już tak bardzo, że nie mogła przebywać w domu, sprawy potoczyły się szybko. Doglądałam jej w szpitalu i myślałam o tym, jaka się stała maleńka. Postanowiłam sprawdzić swoją teorię, mierząc dłonią odległość od jej stóp do krawędzi łóżka, i odkryłam, że od czasu przyjęcia do szpitala skurczyła się o ponad siedem centymetrów. Kiedy cofnęłam dłoń, Betty popatrzyła na mnie i powiedziała:

– Jak spotkam twoją matkę, powiem jej, że wyrosłaś na piękną kobietę.

Pewnego wieczoru we wrześniu, kiedy Ruselina siedziała przy łóżku Betty, wezwano nas wszystkich do szpitala. Stan Betty się pogorszył.

Była prawie nieprzytomna. Policzki się jej zapadły, twarz miała bladą, jakby oświetloną księżycowym blaskiem. Nad ranem Ruselina zbladła jak płótno. Przyszła pielęgniarka, by sprawdzić, co się dzieje.

– Pewnie będzie z nami do popołudnia, ale nie dłużej. – Poklepała Ruselinę po ramieniu. – Powinna pani coś zjeść i odpocząć.

Irina wstała, rozumiejąc, że jeśli Ruselina nie zrobi sobie przerwy, nie będzie miała siły znieść tego, co lada moment nastąpi. Trzy kobiety wyszły, ja zaś zostałam przy Betty.

Miała otwarte usta, jej nierówny oddech i szum klimatyzacji były jedynymi dźwiękami w pokoju. Powieki staruszki od czasu do czasu drżały, jakby coś się jej śniło. Wyciągnęłam rękę, dotknęłam policzka Betty i przypomniałam sobie dzień, w którym ujrzałam ją po raz pierwszy, kiedy stała na balkonie w Potts Point ze swoją dziwaczną fryzurą w kształcie ula i fifką w ustach. Nie mogłam uwierzyć, że ta sama kobieta leży teraz przede mną. Przyszło mi do głowy, że gdyby matka nie odeszła ode mnie przedwcześnie, pewnego dnia też doświadczyłybyśmy podobnego rozstania. Wtedy uświadomiłam sobie, że czas spędzony z drugim człowiekiem jest naprawdę cenny i za nic nie wolno go marnować.

Pochyliłam się ku niej.

– Kocham cię, Betty – wyszeptałam. – Dziękuję, że się mną zajęłaś.

Jej palce drgnęły, zamrugała. Lubię myśleć, że gdyby starczyło jej sił, dotknęłaby włosów i raz jeszcze zrobiła zeza.

Dzień po śmierci Betty Irina i ja poszłyśmy do mieszkania po rzeczy Ruseliny. Była zbyt przygnębiona, by wybrać się tam osobiście, zamieszkała u Iriny i Witalija. Stałyśmy w jednym z pokojów, tym, w którym Betty odtworzyła sypialnię synów z Potts Point.

Wszystko było czyste i na swoim miejscu, podejrzewałam, że Ruselina sprzątała tu podczas choroby Betty.

– Co mamy zrobić z tym pokojem? – zapytałam.

Irina usiadła na jednym z łóżek, pogrążona w myślach, i po chwili odparła:

– Powinnyśmy zatrzymać fotografie, bo to rodzina. Resztę oddajmy biednym, Betty i jej synowie już tego nie potrzebują.

Na pogrzeb, wbrew jakimkolwiek rosyjskim czy australijskim zwyczajom, Ruselina włożyła białą suknię, a w klapę wpięła bukiecik czerwonych hibiskusów. Po stypie wzięła do ręki pęk kolorowych baloników i wypuściła je w niebo.

– Dla ciebie, Betty! – wykrzyknęła. – Za cały zamęt, jaki tam powodujesz!

Nie wiem, czy wierzę w reinkarnację, ale zawsze uważałam, że dobrze by było, gdyby Betty uznała za stosowne przyjść ponownie na świat w pokoleniu dzieci – kwiatów.

Rok po naszej przeprowadzce do nowego domu wydarzył się pierwszy cud. Zaszłam w ciążę. Ta nowina odmłodziła Iwana, ujęła mu ze dwadzieścia lat. Chodził sprężyście, uśmiechał się bez przerwy, przed pójściem spać głaskał mnie po brzuchu.

– To dziecko uzdrowi nas oboje – mówił.

Liliana Jekaterina urodziła się dwudziestego pierwszego sierpnia.

Między skurczami słuchałyśmy, pielęgniarki i ja, wiadomości radiowych na temat radzieckiego najazdu na Czechosłowację. Od czasu śmierci matki nie myślałam o niej aż tyle co teraz. Myślałam też o matkach i córkach w Pradze. Co się miało z nimi stać? Kiedy skurcze stawały się nie do zniesienia, pielęgniarki trzymały mnie za ręce, a w chwilach wytchnienia żartowały ze mną. Po szesnastu godzinach Lily wyśliznęła się ze mnie, a w jej gęstych ciemnych włosach i niezwykłych oczach ujrzałam swoją matkę.

Lily okazała się cudem, gdyż rzeczywiście mnie uzdrowiła. Wierzę, że więź łącząca dziecko i matkę jest najsilniejsza w życiu. Śmierć tej, która sprowadziła nas na świat, to jeden z najważniejszych punktów zwrotnych naszego istnienia. Większość ludzi jednak ma czas się do tego przygotować. Mnie zabrano matkę w dzieciństwie, zostałam sama niczym liść gnany wiatrem. Gdy urodziłam Lily, więź się odnowiła. Trzymając ciepłe ciałko dziecka w ramionach, jego buzię przy piersi, czułam, że warto żyć. Lily uzdrowiła także Iwana. Wcześniej w życiu stracił to, co najcenniejsze i teraz, w średnim wieku, w kraju pełnym słońca i odległym od złych wspomnień, znowu mógł ziszczać swoje marzenia.

Na cześć Lily Iwan wystrugał skrzynkę pocztową z drzewa sosnowego, dwa razy większą od innych skrzynek na ulicy. Z przodu przykleił sylwetkę mężczyzny, kobiety i dziecka. Kiedy odzyskałam siły na tyle, by znowu zająć się ogrodem, zasadziłam wokół skrzynki fioletowe dampiery. Pająk założył w skrzynce gniazdko i uciekał za każdym razem, gdy ją otwierałam, żeby wyjąć popołudniową pocztę. Kilka tygodni później samowolny lokator postanowił się przenieść gdzie indziej, i właśnie tego samego dnia dostałam list. List, który miał spowodować drugi cud i wszystko zmienić.

Zaplątał się w stosiku innych listów i rachunków, jednak w chwili gdy go dotknęłam, poczułam mrowienie w dłoniach. Znaczek był australijski, ale koperta tak pobrudzona odciskami palców, jakby przeszła przez setki rąk, zanim do mnie dotarła. Usiadłam na ławce obok basenu, w otoczeniu donic gardenii, jedynych nietutejszych roślin w ogrodzie, i otworzyłam list. Jego treść poraziła mnie jak piorun.