Na podwórzu dominował dwupiętrowy dom o błękitnych drzwiach i oknach, z szybkami osadzonymi w szprosach. Kryte przejście łączyło go z parterowym budynkiem. Na widok wiszącej w oknie pościeli uznałam, że to kwatery służby.
Służący wręczył moją torbę pokojówce i zniknął w niskim budynku. Ruszyłam za nią przez schludny trawnik, obok grządek rozkwitających krwistoczerwonych róż. Hol był przestronny, o turkusowych ścianach i kremowej terakocie. Moje kroki roznosiły się echem, podczas gdy pokojówka stąpała całkiem bezszelestnie.
Cisza w domu sprawił a, że poczułam się dziwnie odmieniona, jakbym przeszła w stan nie będący już życiem, ale i nie śmiercią. Na końcu holu widziałam pokój o czerwonych zasłonach, wyściełany perskimi dywanami. Na jasnych ścianach wisiały dziesiątki francuskich i chińskich malowideł.
Pokojówka już miała mnie tam wprowadzić, kiedy zauważyłam kobietę na schodach. Jej bladą twarz okalały granatowoczarne włosy obcięte na modnego pazia. Musnęła przyozdobiony strusimi piórami kołnierzyk sukienki i przyglądała mi się przez chwilę ciemnymi, surowymi oczami.
– Bardzo ładne dziecko – powiedziała po angielsku do pokojówki.
– Ale takie poważne. Co ja na Boga zrobię z tą jej ponurą buzią, skoro ma mi całymi dniami towarzyszyć?
Siergiej Mikołajewicz Kiryłow był zupełnie inny niż jego amerykańska żona, Amelia. Kiedy wprowadziła mnie do gabinetu męża, ten zerwał się zza zawalonego papierami biurka i wycałował moje policzki. Stąpał ciężko jak niedźwiedź i był ze dwadzieścia lat starszy od żony, zapewne rówieśnicy mojej matki. Spod krzaczastych brwi spoglądał bacznie na świat. Przerażała mnie jego potężna postura i te brwi, przez które wyglądał na rozzłoszczonego, nawet gdy się uśmiechał.
Przy biurku siedział jeszcze jeden mężczyzna.
– To Ania Kozłowa – powiedział do niego Siergiej Mikołajewicz. – Sąsiadka mojego przyjaciela z Harbinu. Jej matkę wywieźli Sowieci, musimy się nią zająć. W zamian za opiekę nauczy nas manier starej arystokracji.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się i wstał, by uścisnąć mi dłoń.
Jego oddech śmierdział zatęchłym tytoniem, a twarz miała niezdrowy odcień.
– Jestem Aleksiej Igorewicz Michajłow – powiedział. – Bóg mi świadkiem, że nam, mieszkańcom Szanghaju, przydałyby się dobre maniery.
– Wszystko mi jedno, czego was nauczy, byleby mówiła po angielsku. – Amelia zapaliła papierosa z leżącej na stole papierośnicy.
– Tak, proszę pani, mówię – odezwałam się.
Rzuciła mi pozbawione wesołości spojrzenie i pociągnęła za sznurek przy drzwiach.
– To dobrze – stwierdziła. – Masz okazję zademonstrować swoją angielszczyznę dziś przy kolacji. Siergiej zaprosił kogoś, kto jego zdaniem będzie się dobrze bawił w towarzystwie młodej pięknej poliglotki, która nauczy go dobrych manier.
W pokoju pojawiła się maleńka pokojówka z opuszczoną głową. Miała nie więcej niż sześć lat, karmelową skórę i włosy ściągnięte w koczek.
– To Mei Lin – powiedziała Amelia. – Kiedy już raczy otworzyć usta, mówi tylko po chińsku. Pewnie znasz ten język. Jest twoja.
Dziewczynka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w jakiś punkt na podłodze. Siergiej Mikołajewicz popchnął ją delikatnie. Uniosła wzrok i z przerażeniem przeniosła spojrzenie z wielkiego Rosjanina i jego smukłej żony na mnie.
– Odpocznij trochę i zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. – Siergiej Mikołajewicz uścisnął moje ramię i odprowadził mnie do drzwi.
– Bardzo ci współczuję, ale mam nadzieję, że kolacja wprawi cię w lepszy humor. Borys pomógł mi, gdy utraciłem wszystko podczas rewolucji. Zamierzam odpłacić mu za tę dobroć, dbając o ciebie.
Wpuściłam Mei Lin do swojego pokoju, chociaż wolałabym zostać sama. Nogi drżały mi ze zmęczenia, czułam pulsowanie w skroniach. Każdy krok był udręką, ale Mei Lin patrzyła na mnie z tak niewinnym uwielbieniem, że nie mogłam się do niej nie uśmiechnąć. Odpowiedziała mi szerokim, szczerbatym uśmiechem.
Mój pokój, z widokiem na ogród, znajdował się na pierwszym piętrze. Były w nim ciemne sosnowe podłogi i złote tapety. Przy wykuszowym oknie stał antyczny globus, a na środku łoże z baldachimem. Podeszłam do łóżka i położyłam dłoń na kaszmirowej narzucie. Gdy tylko moje palce dotknęły tkaniny, przepełniła mnie rozpacz. To był pokój kobiety. W chwili, w której odebrano mi matkę, przestałam być dzieckiem. Zakryłam twarz rękami i zatęskniłam za strychem w Harbinie. Oczyma duszy widziałam wszystkie lalki ustawione na belce i słyszałam każde skrzypnięcie desek podłogowych.
Odwróciłam się od łóżka i podbiegłam do okna, obracając globus, aż znalazłam Chiny. Palcem wytyczyłam trasę z Harbinu do Moskwy.
– Niech Bóg ma cię w swojej opiece, mamo – szepnęłam, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, dokąd pojechała.
Wyjęłam z kieszeni matrioszkę i ustawiłam cztery laleczki zwane mateczkami ze środka na toaletce. Kiedy Mei Lin przygotowywała mi kąpiel, wsunęłam nefrytowy naszyjnik do górnej szuflady.
W szafie wisiała nowa sukienka. Mei Lin wspięła się na palce, by dosięgnąć wieszaka. Z powagą sprzedawczyni w eleganckim sklepie położyła na łóżku strój z niebieskiego aksamitu i wyszła, żebym mogła się wykąpać. Wróciła jakiś czas później z zestawem szczotek i uczesała mi włosy dziecięcymi, niezręcznymi ruchami, drapiąc mnie po szyi i uszach. Zniosłam to wszystko cierpliwie. Dla mnie jak i dla niej była to nowość.
Ściany w jadalni miały tę samą barwę co w holu, ale pomieszczenie wydawało się jeszcze bardziej eleganckie. Gzymsy i panele pomalowano na złoto i ozdobiono wzorami w liście klonu. Identyczny motyw przewijał się na ramach obitych czerwonym aksamitem krzeseł i nogach kredensów. Spojrzałam na tekowy stół w jadalni i żyrandol, który nad nim wisiał, i natychmiast pojęłam, że uwaga Siergieja Mikołajewicza dotycząca nauki dobrych manier była żartem.
Słyszałam, jak Siergiej Mikołajewicz i Amelia rozmawiają z gośćmi w znajdującym się obok salonie, ale wahałam się przez chwilę, zanim zapukałam. Byłam zmęczona, wyczerpana wydarzeniami ubiegłego tygodnia, a jednak czułam się w obowiązku przybrać uprzejmy wyraz twarzy i podziękować za oferowaną mi gościnność. Nic nie wiedziałam o Siergieju Mikołajewiczu poza tym, że kiedyś przyjaźnił się z Borysem i miał nocny klub. Już miałam odejść, kiedy drzwi się otworzyły i w progu stanął uśmiechnięty gospodarz.
– Tutaj jesteś. – Ujął mnie pod ramię i zaprowadził do pokoju. – Śliczne stworzonko, prawda?
Stała tam Amelia, w czerwonej wieczorowej sukni z obnażonym ramieniem. Aleksiej Igorewicz podszedł do mnie i przedstawił mi swoją pulchną żonę, Lubę Władimirowną Michajłową. Natychmiast otoczyła mnie ramionami.
– Mów mi Luba, i na litość boską, nazywaj mojego męża Aleksiejem. Nie uznajemy tu formalności – stwierdziła, muskając mnie uszminkowanymi wargami.
Za nią stał młody człowiek, mniej więcej siedemnastoletni. Kiedy Luba odeszła, przedstawił się jako Dymitr Juriewicz Łubieński.
– Mów mi po imieniu. – Pocałował moją dłoń.
Miał rosyjskie nazwisko i akcent, ale bardzo się różnił od wszystkich znanych mi Rosjan. Jego modny garnitur połyskiwał w świetle lampy. Dymitr zaczesał włosy do tyłu, a nie na czoło, jak większość mężczyzn. Poczułam, że się rumienię i opuściłam wzrok.
Kiedy usiedliśmy, stara chińska służąca postawiła na stole wielką wazę zupy z płetwy rekina. Słyszałam o tym słynnym daniu, lecz nigdy go nie jadłam. Nałożyłam sobie łyżkę gęstej cieczy i przełknęłam pierwszy łyk. Uniosłam wzrok i ujrzałam, że Dymitr mnie obserwuje, lekko dotykając palcami brody. Nie potrafiłam powiedzieć, czy na jego twarzy widnieje rozbawienie, czy dezaprobata.
– Miło mi, że możemy zapoznać naszą księżniczkę z północy z miejscowymi smakołykami – powiedział.
Luba spytała, czy cieszy się, że wkrótce zostanie kierownikiem klubu Siergieja, a Dymitr odwrócił się do niej, by odpowiedzieć. Nie odrywałam od niego wzroku. Poza mną był najmłodszą osobą przy stole, jednak wydawał się stary jak na swój wiek. Brat mojej koleżanki z klasy w Harbinie też miał siedemnaście lat, mimo to bawił się z nami. Nie mogłam jednak wyobrazić sobie Dymitra na rowerze ani goniącego w berka.
Siergiej Mikołajewicz zerknął znad szampana i mrugnął. Uniósł kieliszek, by wznieść toast.
– Za naszą uroczą Annę Wiktorownę Kozłową – powiedział głośno. – Niech rozkwita pod moją opieką równie pięknie jak Dymitr.
– Z pewnością tak się stanie – powiedziała Luba. – Każdy rozkwita dzięki twojej wspaniałomyślności.
Starsza pani chyba zamierzała dodać coś jeszcze, ale przerwała jej Amelia, stukając łyżeczką w kieliszek z winem. Sukienka podkreślała głębię i czerń jej oczu, i gdyby nie pijacki grymas wykrzywiający twarz gospodyni, uznałabym ją za prawdziwą piękność.
– Jeśli nie przestaniecie gadać po rosyjsku, zabronię wam tych spotkań – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Mówcie po angielsku, jak wam kazałam.
Siergiej Mikołajewicz roześmiał się tubalnie i usiłował położyć dłoń na zaciśniętej pięści żony. Odepchnęła jego rękę i popatrzyła na mnie lodowatym wzrokiem.
– Po to tu jesteś – prychnęła. – Mój mały szpieg. Kiedy mówią po rosyjsku, nie mogę im ufać. – Cisnęła łyżkę, która odbiła się od blatu i spadła na podłogę.
Oblicze Siergieja Mikołajewicza pobladło. Aleksiej spojrzał z zakłopotaniem na żonę, a Dymitr wbił wzrok w swoje kolana. Służąca schyliła się po łyżkę i wycofała z nią do kuchni, jakby w ten sposób mogła usunąć źródło złości Amelii.
Tylko Lubie wystarczyło odwagi, by ratować sytuację.
– Rozmawialiśmy o tym, że Szanghaj to miasto pełne możliwości – wyjaśniła. – Sama zawsze to powtarzasz.
Amelia zmrużyła oczy i zakołysała się niczym wąż, który lada chwila zaatakuje. Uśmiech powoli powracał na jej twarz. Rozluźniła się i odchyliła na krześle, niepewną dłonią unosząc kieliszek.