Nilsen gwałtownie się podniósł i zaczął chodzić po kajucie. Zaczynał rozumieć, do czego zmierzał sztorman.
– Poczekajcie, mister Siwir! – zawołał. – Przypominam sobie jedną pływankę swoją na północ Kanady. Dwa parowce wożące towary nie doszły tamtego roku na czas. Śród ludności powstała panika. O, wtedy nabiłem całą skrzynię kanadyjskimi dolarami za taki lichy towar, jak mąka, tabaka, cukier i sól!
– Właśnie! – podtrzymał go Pitt. – To miałem na myśli. Możemy naładować „Witezia" tkaninami, cukrem, solą, herbatą, prochem, tanimi strzelbami, hakami na ryby, sznurami i nićmi, siekierami, żelazem wszelkiego rodzaju, naczyniem… Szczegóły obmyślilibyśmy później, w drodze do Hamburga. Tu zaś kupimy wzorzystych tkanin arabskich i mosiężnych naczyń, gdyż niezawodnie więcej przypadną one do gustu dzikim rybakom niż nasze europejskie wyroby. Jak myślicie, kapitanie Nilsen?
Norweg nic nie odpowiadał. Długo chodził po kajucie i po mostku, pił wody sodowej szklankę za szklanką, nawet zapominające whisky i fajce.
Pitt spokojnie oczekiwał na decyzję-Olafa Nilsena, bo był pewny pożądanego skutku.
– Mister Siwir! – zawołał Norweg z mostku. – Wyjdźmy na miasto i tam skończymy naszą rozmowę…
W kawiarni „Króla Piwa", trącając się z Pittem kuflem porteru, Nilsen rzekł zniżając głos:
– Muszę wam powiedzieć, mister Siwir, że ja potrzebuję dużo, dużo pieniędzy!
– Kto ich nie potrzebuje? – wzruszył ramionami sztorman,
– Lecz ja muszę mieć dużo, bardzo dużo! Od tego zależy życie i los mój i jeszcze jednego człowieka… – szepnął kapitan.
– Tym bardziej nie powinniśmy ryzykować siedzeniem w więzieniu! – odpowiedział Pitt.
– Macie rację… Lecz cóż, kiedy te ciemne sprawki jakoś szybciej j prowadzą do celu… -westchnął Norweg,
– Prędzej też mogą złamać życie i zburzyć wszystkie plany! – | zawołał sztorman. -Sprawdziłem to na własnej skórze, kapitanie!
– Zapewne… – mruczał Nilsen. – Bywa i tak.
– Prowadźmy handel mądry i bez ryzyka – rzekł Pitt, ożywiając się. – Rzucajmy się tam z towarami, gdzie ich nie ma. Bądźmy „latającymi kupcami", jakimi byli dawni, sławni marynarze. Daję te rady nie przez przyjaźń dla was, kapitanie. Mam w tym swoje wyrachowanie. Ja też potrzebuję dużo, bardzo dużo pieniędzy, bo tu chodzi nie tylko o mnie i moje życie, lecz i o moją duszę!
Pitt powiedział to z takim przejęciem, że twarz jego zbladła, a w oczach zjawiły się łzy wielkiego wzruszenia.
Rozmowa się urwała. Obaj siedzieli zamyśleni, pogrążeni we własnych myślach, przeżuwając jakieś nieradosne wspomnienia, które tak nagle wypłynęły z najdalszych zakątków serc.
Nic nie mówiąc wyszli na miasto, błąkali się po gwarnych, zatłoczonych ulicach i dopiero wtedy, gdy ujrzeli maszty i komin „Witezia", Nilsen zatrzymał się i mruknął:
– Róbcie zakupy, o jakich mówiliście, sztormanie! Rozważyłem wasz plan i wydaje mi się pewnym. Każcie dostarczyć towary na pokład, ja będę wypłacał należność.
– Dobrze, kapitanie! – odparł Pitt. – Jutro zaraz od rana sprawy załatwię. Przed zachodem słońca wszystko będzie skończone i naładowane.
– Ali right! Jutro w nocy wypłyniemy na morze! – zakończył Norweg, wchodząc na dek szonera.
Pitt był bardzo wzruszony. Zdawało mu się bowiem, że dopiero dziś uczynił pierwszy krok na drodze uczciwego życia i że na tę drogę pociąga za sobą jeszcze jednego człowieka -kapitana Olafa Nilsena;
Pitt płonął cały. Ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wyszedł na miasto, zdążył porobić część zakupów i powrócił na statek, gdy na maszcie zapalono latarnię sygnałową, a czerwone i zielone światła błysnęły z obydwóch stron kapitańskiego mostku.
Wbiegł na górę, lecz nikogo tam nie znalazł. Był zmęczony długim chodzeniem po kurzu i upale, więc usiadł na małym stołku składanym i zamyślił się, patrząc na port. Ku bramie sunął jakiś duży krążownik, rycząc ochrypłą syreną i świecąc sobie projektorem. Małe żółte, czerwone, zielone ogniki migały i kołysały się nad morzem niby świecące owady. Były to latarnie na felukach, barkasach i kaboterach lub sygnały na pływających bojach, wskazujących farwater. Od brzegu dochodził tupot nóg ludzi wskakujących do niewidzialnej w mroku łodzi, gromka komenda: „Giereb!", po której Pitt usłyszał plusk wody i nowy rozkaz: „Wara na wodę!", po czym miarowy, szybko się oddalający warkot wioseł w dulkach. Krzyknęły w oddali zasypiające mewy, spędzające noc na pływających bakanach. Duża latarnia morska błysnęła potężnym świetliskiem i zgasła, obróciwszy głowicę w stronę oceanu, skąd dolatywał głuchy ryk spóźnionego parowca.
Myśli Pitta były w tej chwili daleko. Widział siebie małym chłopcem w domu rodziców, otoczonym przepychem i opieką, a później młodzieńcem, studiującym na uniwersytecie, urzędnikiem, mającym przed sobą świetną przyszłość… Bale, hulanki, piękne, wesołe kobiety i zielone stoliki karciane… przegrana, drwiący głos partnera pytającego o zapłatę długu, ciemny buduar staruszki ciotki… zbrodnia… areszt i kraty w oknie, poniżenie, wstyd… tęsknota i wielka wewnętrzna, pierwsza, żywiołowa walka, łamiąca serce i duszę, zmieniająca charakter i budząca nie znaną dotąd wolę… Długie miesiące wahania się, przekreślenie dawnego życia, zerwanie z przeszłością, rodziną i samym sobą, postanowienie szukania nowych, samodzielnych dróg i zdobycia dla siebie miejsca śród ludzi… Nareszcie dzisiejszy pierwszy radosny dzień, gdy przed nim zabłysła nadzieja.
Pitt uczuł, jak łzy szczęścia zaczęły napływać mu do oczu i ściskać gardło, więc od razu opanował wzruszenie i szepnął do siebie:
– Nie czas się cieszyć! To początek zaledwie. Przede mną, być może, jeszcze lata całe walki z przeciwnościami, ciężkie zawody, wybuchy radości i mrok rozpaczy… Ucisz się serce, bij równo i spokojnie czy to w chwili szczęścia, czy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa!
Z zadumy wyrwały go kroki dwojga ludzi na dole, tuż pod mostkiem.
– Elzo! – rozległ się znajomy, ponury głos Olafa Nilsena. – Elzo! Kiedyż powiesz mi choć jedno słowo nadziei? Ty widzisz, ja upadam już w męce… Miłość dla ciebie i zazdrość wypaliły we mnie radość życia. Ja umiem teraz być tylko groźnym… Już godzina wyzwolenia zbliża się. Jestem bogaty, wkrótce będę jeszcze bogatszy… Lecz ja nic nie wiem, nic nie wiem… Nigdy nie słyszałem od ciebie słowa nadziei, Elzo!
Pitt od razu wszystko zrozumiał, co się działo na szonerze, i nawet nie spojrzał na dół, aby ujrzeć tę, którą Olaf Nilsen nazywał Elzą i mówił do niej pełne męki słowa głęboko utajonej, palącej miłości. Nie chciał podsłuchiwać, lecz nie mógł się też poruszyć na mostku i zejść z niego, aby stojący na dole ludzie nie spostrzegli, że został świadkiem największej tajemnicy „Witezia". Siedział więc, bojąc się nieostrożnym ruchem zdradzić swoją obecność.
Znowu rozległ się glos Nilsena:
– Ja nie mogę znieść, gdy który z majtków podchodzi do ciebie i spogląda ci w oczy. Dusza się we mnie rozrywa wtedy, a ręce same się ciągną, aby porwać śmiałka i rozedrzeć go na szmaty… Ten Udo Ikonen, Michał Ryba, ten potwór najpodlejszy Mito – oni patrzą na ciebie jak na swoją własność, czyhają na ciebie niby rekiny na zdobycz… Elzo! Elzo!…
Zapanowało milczenie. Pitt słyszał bicie własnego serca i z naprężeniem, z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Usłyszał wkrótce melodyjny, smutny głos Ottona Lowego.
– Olafie Nilsen! Wybacz mi męczarnię, którą przyniosłam z sobą! Wybacz! Wiedz jednak, że nie jestem twoją, lecz nie jestem i nigdy nie będę należała do nich. Raczej śmierć! Ty wiesz wszystko i…
Jeden z majtków wyszedł z przedniego kasztelu na pokład i mowa nagle się urwała.
– Otto Lowe! Popraw brezent na kabestanie – powiedział głośno Nilsen.
– Słucham, kapitanie! – odpowiedział Lowe, kierując się ku dziobowi szonera. Sztorman szybko zbiegł z mostku.
Tymczasem majtek, który spłoszył rozmawiających, rzuciwszy okiem na pokład, powrócił do czeladni, gdzie była zgromadzona załoga „Witezia".
– Co się tam dzieje? Mów, Christiansen! – padły pytania.
– Znowu przyłapał ją i rozmawiali z sobą – odparł Christiansen.
– Trzeba z tym skończyć! – mruknął Udo Ikonen.
– Idź i powiedz to w oczy kapitanowi! – drwiącym głosem odezwał się leżący na tapczanie bosman.
– A jakże?! – zaśmiał się Skalny. – Ikonen tylko tu śmiały.
– Oby was stryczek nie minął! – warknął Fin podnosząc się. – Przyjdzie czas, gdy to powiem Nilsenowi w same oczy.
– Cóż powiesz, przyjacielu? – pogardliwie zapytał Alen Hadejnen, otaczając się obłokami dymu.