Выбрать главу

Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło pół godziny.

– Maszyna wara! – zatelefonował kapitan. – Mały chód naprzód! Zwracając się do rudlowego, rzucił:

– Rudel na sztymbork! Pełny obrót!

„Witeź" usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno. Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:

– Dojdziemy do Vardó, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!

– Może nie spotkamy więcej! – odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.

– Straciliśmy na tę przygodę pól dnia, a przeszedł jak jedna godzina! – uśmiechnął się Nilsen do Pitta. – Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!

Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.

Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera śledząc zwijanie żagli, na pokładzie koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko od razu zrozumiał.

Koło podstawy grotmasztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.

Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.

Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły, z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomym ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.

Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.

Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lewego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku, zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila – i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.

Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytaniem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.

Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:

– Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę! Lowe ranny! Zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka… może żyje…

Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny:

– Wolny bieg!

Schwycił sztorwałowe koło i po chwili „Witeź" zawracał, zakreślając na spienionej powierzchni morza szeroki łuk.

Dwie godziny stracono na poszukiwaniu wyrzuconego za burtę majtka, lecz nie zauważono żadnych śladów.

– W takim zwarze najlepszy, zdrowy pływak trzech minut nie utrzyma się na fali! – rzekł ze smutkiem kapitan. – Rzucić za burtę koło ratunkowe i dwie kule korkowe – na wszelki wypadek…

To powiedziawszy, Norweg zdjął kapelusz marynarski i ponuro patrzał na niknące zimne, syczące fale. Za jego przykładem obnażyli głowy Pitt i stojący przy sztorwale Hadejnen. Wtedy dopiero Nilsen schwycił Pitta za ramię i spytał:

– Co z Ottonem Lowe?

Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni,.a sam oglądał szkody uczynione podczas wypadku i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.

Nareszcie wszystko było w porządku – oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białymi kłami bałwanów.

Jednak „Witeź" się nie dawał. Zderzał się z nadlatującymi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.

Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.

Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swym ulubionym miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.

– Sztormanie! – rozległ się nagle głos za Pittem. Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.

– Co się stało? – zapytał.

– Chcemy pomówić z wami, sztormanie! – rzekł Walicki. – Rzecz poważna…

– Albo śmieszna… – dorzucił Luda.

– Gadajcie jak się należy, bo nic nie rozumiem! – wybuchnął sztorman.

– Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał – zaczął felczer. – Musiałem go cucić…

– No… – mruknął Pitt.

– Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłem, sztormanie? – rzekł, wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.

Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:

– Z pewnością skórę okrytą sińcami, mój panie…

– Do skóry było jeszcze daleko! – zaśmiał się Luda. – Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!

– Tak, sztormanie! – zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. – Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi z grubej, twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś na kształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętym ciele, i wtedy… wtedy…

Zapanowało milczenie.

– Wtedy przekonaliście się, że Lowe – to nazwisko kobiety – rzekł nareszcie sztorman.

– Tak! Tak! – szepnął felczer. – Lecz cóż oznacza taka maskarada?

– Nie wasza w tym i nie moja głowa, drodzy towarzysze! – wykrzyknął Pitt. – Wierzcie mi, że najlepiej będzie, jeżeli nikomu o tym słowa nie piśniecie. W przeciwnym razie za nic nie ręczę, a najmniej za wasze życie… Luda nic wcale nie wie, nic nie słyszał i nic nie spostrzegł. Walicki nie mógł się nie dowiedzieć największej tajemnicy „Witezia", lecz jest przekonany, że wszyscy o tym wiedzą, a więc nikomu o tym nie mówi. Taka moja rada, towarzysze! Bo co do mnie, to ja nic nie wiem i niczego się nie domyślam, chociaż pływam na „Witeziu" dłużej od was…

– Dziękujemy za radę, sztormanie! – szepnął Luda. – Ale czy nie myśli pan, że z tego wszystkiego może wyniknąć wielka heca? Okropnie bowiem łakomie spoglądają na leżącą w biesiadni… o, przepraszam, na leżącego na tapczanie Lowego te ogromne draby: Ikonen, Ryba i Hadejnen. Jak wilki kręcą się koło biesiadni, zaglądają do okien… Kapitan poszedł niby do siebie, lecz po chwili niespodziewanie zjawił się i spostrzegł Ikonena otwierającego drzwi… Wtedy kazał mi przynieść z góry koc, położył się na podłodze przy drzwiach, nas wyprawił i powiedział, że sam będzie tymczasem doglądał chorego. Gdy wychodziliśmy, spostrzegłem, że wyjął z kieszeni rewolwer i położył sobie pod płaszcz zwinięty pod głową. Może tu wyniknąć kryminał…

– Kryminał? – spytał wybuchając śmiechem Pitt, gdyż przypomniał sobie stare dzieje „Witezia" i niedawny wypadek z palaczem Mito.

– A prawda! – zawołał Luda wesołym głosem. – Nie ma tu policji! Wszyscy się zaśmiali przy tej uwadze.

– Czy można jeszcze mówić? – spytał Walicki.

– Ależ zapas opowiadań przynosicie z sobą, towarzysze! – wił się Pitt. – Cóż tam znowu?

– Bo to widzicie, sztormanie, Lowe po bardzo silnym potłuczeniu dostał gorączki, miota się i nie będąc jeszcze zupełnie przytomny, wykrzykuje różne rzeczy, rozmawia z kimś,

komuś grozi, woła… Felczer nagle urwał.

Pitt spojrzał na niego badawczo i spytał cicho:

– Woła?… Kogo?…