– Rozkaz! – odpowiedział Walicki. Rozmowa się urwała. Majtek obracał koło sztorwału, kapitan chodził po mostku, pogrążony w zadumie.
Dwa dni jeszcze walczył „Witeź" ze szturmem, aż dopłynął der Karskiej Cieśniny i nie spotkawszy tu lodowej przegrody, przedarł się na pełny ocean. Karskie Morze pozostało daleko na wschodzie.
Na zachód od Nowej Ziemi ocean tylko lekko „kędzierzawił się" w słońcu, migocąc drobnymi falami.
– Merga się morze… – mówił z radosnym uśmiechem bosman. Sztorman tymczasem uważnie śledził Udo Ikonena. Zachowywał się bowiem majtek istotnie dziwnie. Był podniecony niezwykle, ciągle szeptał po kryjomu z Michałem Rybą, mechanikiem Skalnym, Hadejnenem i Christiansenem, a nawet naradzał się o czymś z Tun-Lee, który mrużył oczy i szczerzył duże, żółte zęby.
Pitt Hardful wyszedł pewnego razu na pokład przed swoją nocną warugą i nagle usłyszał stłumiony świst z mostku; wnet potem chuda postać Chińczyka odbiegła z biesiadni i w popłochu ukryła się w luce prowadzącej do kambuzy.
Sztorman zajrzał do kapitanki, gdzie przy sztorwale stał Hadejnen, a Udo Ikonen przechadzał się po mostku paląc fajkę. Nic tu nie spostrzegł Pitt, więc żelaznymi schodkami wszedł do kambuzy. Kucharz Tun-Lee siedział w kącie i zwijał długi, biały sznur. Był to lont Bickforda, używany do wybuchów, lecz co wspólnego miał kuk z lontem?
– Po co ci ta zabawka, Tun-Lee? – rzekł Pitt, dotykając ramienia Chińczyka. Kuk drgnął, lecz po chwili podniósł bezczelnie uśmiechniętą twarz i odparł:
– Ikonen znaleźć ten lina, kazać go ryngować… Tun-Lee ryngować!
– No to dobrze, Tun-Lee! – rzekł obojętnym głosem Pitt i podniósł się na pokład. W tej chwili wybiły sygnały nocnej warugi.
Ikonen poinformował sztormana o trzymanej ryzie i chciał odejść, lecz Pitt dotknął jego ramienia i spytał:
– Skąd to Tun-Lee wygrzebał lont? Ikonen spuścił oczy i milczał.
– Czyżbyście wy mu to dali, towarzyszu? – pytał dalej sztorman. Fin milczał.
– A jeżeli tak, to po co Chińczykowi ten lont?- rzucił znów pytanie Pitt. Ikonen hardo podniósł drapieżną głowę.
– Cóż to tak wypytujecie mnie, sztormanie? Przecież wy nie jesteście sędzią śledczym, jam nie podsądny? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Ja nie sędzia, wy nie podsądny – rzekł zniżonym głosem Pitt – a jednak mam prawo pytać, wy zaś macie obowiązek odpowiadać. N-no!
– Hej, hej, sztormanie! – zaczął się śmiać Ikonen, mrużąc oczy. – Hej, hej! Nie z tego tonu zaczynajcie! Lepiej idźcie z nami razem… Posłuchajcie mojej rady, inaczej pójdziecie rybom na strawę!
– Jeżeli rada dobra, dlaczego nie mam jej wysłuchać? – podnosząc ramiona mruknął sztorman. – Powiedzcie!
– Za wcześnie, sztormanie, za wcześnie! Przyjdzie czas – dowiecie się i postanowicie: albo być z nami i dobrze na tym zarobić, albo wystąpić przeciwko nam i… dać nura na zawsze.
– Szkoda, że nie mamy tu kapitana! We trzech to by łatwiej było nam przyjść do porozumienia! – zauważył, nie zdradzając swego niepokoju, sztorman.
– Jeżeli zauważymy, że Olaf Nilsen został powiadomiony… – zaczął, groźnie marszcząc brwi, Ikonen, lecz urwał, gdyż na mostek wszedł Luda, kierując się ku sztorwałowi.
– Szkoda, że nie zakończyliśmy tak niezmiernie ciekawej rozmowy! – rzucił Pitt zupełnie poważnym głosem.
Lecz Ikonen wyczul drwiący ton, i pochylając w stronę sztormana wściekłą twarz, szepnął:
– Hej! Nie żartujcie ze mnie i pamiętajcie, com wam powiedział.
– Postaram się, o ile nie zapomnę – odpowiedział Pitt – lecz w każdym razie dziękuję za przyjacielską radę. Udo Ikonen!
Fin, oglądając się z wściekłością, odszedł do czeladni na forkasztel.
– Macie z sobą rewolwer, towarzyszu? – szepnął sztorman do Ludy.
– Mam… – odparł zdumiony majtek… – To dobrze! Trzymajcie go pod ręką na wszelki wypadek… – powiedział Pitt. – Ryza na SW!
Oddawszy rozkaz, zbiegł na pokład i stwierdziwszy, że nikt go nie podgląda, uważnie obejrzał deski deku. Od razu spostrzegł, że kilka z nich było niedawno wyłamane i na nowo wstawione. Ktoś też odrywał i naprawiał deski w ścianie biesiadni, a pod progiem kajuty kapitana widniał świeżo wywiercony otwór z bielejącym w nim sznurem.
– Chcą wysadzić w powietrze kapitana! – domyślił się Pitt. – Tylko Tun-Lee mógł to wszystko przygotować, gdyż on sprząta kajutę Nilsena. On też dokona zamachu z kambuzy, dokąd przeciągnął lont pod pokładem…
Skradając się jak najciszej, Pitt zajrzał do kambuzy. Chińczyk coś majstrował w kącie. Pitt nie miał już żadnej wątpliwości, więc postanowił działać nie zwlekając. Cicho gwizdnął nad luką prowadzącą do kuchni.
– Zaraz… zaraz być gotowe… – warknął Tun-Lee.
– Wychodź… – zmienionym głosem zawołał Pitt. -Sztorman ukrył się za szalupą i czekał. Chińczyk wygramolił się na pokład i zaczął się rozglądać, nie zadowolony, że go oderwano od roboty. W tej chwili Pitt zarzucił mu na głowę swój płaszcz, zdusił gardło i powlókł chudego kuka do swej kajuty. Tu zakneblował mu usta, związał starannie i rzucił przerażonego Chińczyka na podłogę.
Zdjąwszy ze ściany rewolwer, Pitt zamknął kabinę na klucz i wyszedł. Stanąwszy przed progiem kajuty Olafa Nilsena, sztorman odciął część sznura prowadzącego pod podłogę i wszedł. Kapitan leżał na tapczanie i nie spał.
– Wstawajcie, kapitanie, Ikonen coś zamyśla złego!
– Aha… nareszcie! – mruknął Nilsen. – Skończę dziś tę grę na zawsze…
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
– Stój, Olafie Nilsen! – rozległ się z zasadzki głos Ikonena. – Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po dobremu.
– Mów! – warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
– Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! -zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
– Nie! – przerwał mu Nilsen. – Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
– Zgodzisz się, stary wilku! – krzyknął Ikonen. – Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
– Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi – powtórzył Nilsen z uporem.
– Hej, hej, Olafie Nilsen! – złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. – Szczekasz o sprawiedliwości, krwawy zbóju? Ty i sprawiedliwość! Kto zamordował Szaffarda, Ludwika Gui, małego
Henryka Dżibliko, Webera, Kroiła i palacza Mito? Kto od trzech lat gnębi nas i trzyma pod groźbą śmierci? Ty, ty – Olafie Nilsen, synu diabła i wiedźmy, do stu tysięcy harpunów! I ty śmiesz mówić o sprawiedliwości i krzywdzie! Pluję na słowa twoje jak na szczekanie psa!
– Mówisz dużo. Udo Ikonen… tak dużo, że nie mogłem doczekać się końca i myślałem o innym. Gdybyś tak zamiast mówić rzucił rewolwer, zakasał rękawy koszuli i wyszedł na pokład. Wtedy położyłbym broń na stopniach mostku i spotkałbym się z tobą… po raz ostatni… Po raz ostatni. Udo Ikonen! Biedny, rozpąsiony drabie, gnębiony przeze mnie, a tak bogaty z mojej łaski, że mógłbyś całą ulicę kupić w Abo lub Uleaborgu, gdyby na ciebie tam nie czyhał kat! Chodź! Skończmy z sobą, to najpierw, bo z tamtymi ludźmi ja dojdę do ładu… Chodź! Potańczymy…
– Gnębisz nas wszystkich przez tę dziewkę! – ryknął Ikonen.
– Chcielibyście skrzywdzić ją, poniżyć w niej człowieka! – z wściekłością wykrzyknął Nilsen. – Ona schroniła się przed życiem na mój statek i póki ja oddycham – włos jej z głowy nie spadnie, słyszysz?
– Niedługo już będziesz żył, Olafie Nilsen, więc obietnicy dotrzymasz… Jednak możesz jeszcze zachować życie, jeżeli przystaniesz na nasze żądanie…
– Powiedziałem – nie! – odparł Norweg.
– Pierwsze żądanie to furda! – rozległ się znowu głos bosmana. – Najważniejsze są dwa następne. Słuchaj więc! Punkt drugi – wysadzamy cię po sprzedaniu ładunku „Witezia" na brzeg koło Vardó, a jeżeli chcesz, to na Lofotach…
Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach. Olaf Nilsen ponuro milczał.
– Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia". Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
– Cóż wam się nie podoba na „Witeziu"? – zapytał podnosząc głowę Nilsen.