– Widzimy, że ten zwariowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić… Nam się to wcale nie uśmiecha!
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
– Zgoda! Oddaję wam „Witezia" na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie z Pittem Hardfulem, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
– Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! -krzyknął Ikonen. – Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los…
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie. Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi – to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach niby skrawki tektury ciężkie, srebrne durosy hiszpańskie i rozrywał jak papier blaty grubej blachy.
– Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem – myślał Nilsen – lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam…
Jednak nieznacznie, krok za krokiem posuwał się na dół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
– Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce… – mruknął Nilsen.
– Nie ma głupich! – odezwali się buntownicy. – Ona w tobie się kocha.
– Ona nie mnie kocha – odparł ze smutkiem w głosie Norweg. – Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy – na dnie morza, psy szczekające! Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała… zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, silę… teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie… lecz – nic i nic! Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
– Nam jej miłość niepotrzebna! – krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet spoza beczek i wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
– Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta… Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Fin nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb zbity z pięciu zapaśników przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpilów. Rozlegało się głośne sapanie, zdławione krzyki, urywane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał na wznak, wyrzucony potężnym pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi…
Walka ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen leżący bez ruchu. Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
– Przerzucić linkę przez topreję! – krzyknął zduszonym głosem Fin.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę. Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał. się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
– Słuchaj, Olafie Nilsen! – rzekł do niego Ikonen. – Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie. Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
– Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia" i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną. Ikonen kopnął go nogą i krzyknął:
– Mów, bo inaczej zmusimy cię ogniem do gadania! Kapitan wciąż milczał.
– Christiansen, biegnij no po smolę! Podpieczemy go, wtedy będzie śpiewał!
– Smoła do szpaklowania deku zamknięta w rumie – rzekł Christiansen. – Bosmanie, daj klucz!
– Pójdziemy razem… – rzekł bosman. Ikonen i Hadejnen usiedli na zwojach lin.
Olaf Nilsen spokojnie przyglądał się, jak bosman z Christiansenem ściągali ciężki brezent z rumu. Później spojrzał na nieruchome ciało sztormana i ślady krwi na pokładzie.
Gdzie są Mikołaj Skalny i kuk? – myślał Nilsen. – Podczas bójki nie zauważyłem ich. Co się z nimi stało?
Olaf Nilsen nie wiedział, co się działo na szonerze od chwili, gdy do załogi wstąpili Polacy.
Gdy na pokładzie szonera zjawił się Pitt Hardful, człowiek z innego świata, przyniósł on z sobą jakiś nowy powiew, zanikły od dawna, lecz budzący myśl i wspomnienia nieraz rzewne lub gorzkie. Jednak tylko dwoje ludzi odczuło ten powiew. Jednym z nich był Otto Lowe, czyli Elza – kobieta, jak zwykle, nawet w chwili upadku wrażliwa i podatna na zew szlachetny. Nazwała ona ten nowy powiew po swojemu – „jasnym życiem".
Drugim człowiekiem, który wyczuł też coś nowego, wrywającego się do wspólnego życia na okręcie, był Olaf Nilsen. Na razie walczył z tym uczuciem ciągłego zakłopotania i jakby wstydu za przeszłość, lecz później, poznawszy bliżej Pitta i zrozumiawszy jego poglądy, pomyślał stojąc kiedyś na warudze:
Prawe życie – to dobrze! Nie wstydzić się swoich twardych, spracowanych dłoni, niezgrabnych ruchów, marynarskiej kurty i grubego głosu, nawykłego do klątw i komendy podczas zwani, dmy i szturmu. Móc zasiąść przy jednym stole z najdostojniejszymi i najszlachetniejszymi, bo w sercu się nosi uczciwość i siłę w dążeniu do jasnego celu, co nie każdy elegant miejski posiada – to bardzo dobrze!
Może zresztą Olaf Nilsen nigdy by tak nie pomyślał, gdyby nie pragnął z całą namiętnością swojej prostaczej, dzikiej natury przykuć do siebie serce ukochanej kobiety. Znal ją i rozumiał, że powinien wzbudzić w niej zachwyt i uwielbienie nie tym, czego może dokonać lada szyper lub odważny rybak, gdyż Elza wszystko to już widziała, lecz czymś innym – wznioślejszym i jaśniejszym, co nie jest każdemu dane.
Chwytał się więc wszystkiego, co mogło zbliżyć go do wymarzonej miłości. Poszedł chętnie za radami nowego sztormana. Mówił o nim- „mister Siwir", myślał zaś -„Człowiek".
Pitt Hardful był dla Olafa Nilsena, zrodzonego w mglistych fiordach Norwegii, wśród huku i łoskotu siwych, zimnych fal, bijących w stare, czarne urwiska, pomiędzy prostymi i twardymi jak rodzime skały rybakami – ideałem człowieka, który mógł i miał prawo kierować życiem innych ludzi. Gdy patrzał na sztormana, nieraz myślał, że takimi muszą być królowie, ministrowie, wielcy wodzowie, członkowie parlamentu, którzy królom prawdę mówią w oczy, biskupi obcujący z Bogiem i ci bogacze, dla których pracują cale flotylle dużych parowców handlowych, mrowie szonerów, szkut, barkasów i innych drobnych statków.
Może nawet święci tak wyglądali, albo nawet apostołowie Chrystusa… – z trwogą i rozrzewnieniem nieraz myślał Norweg.
Majtkowie „Witezia", przyglądający się podejrzliwie nowemu sztormanowi, ujrzeli w nim wkrótce silę wrogą, a przynajmniej obcą. Nie mogli bowiem ci ciemni ludzie, nieraz w życiu dopuszczający się różnych, często krwawych zbrodni, zrozumieć wysiłku Pitta w kierunku wprowadzenia swoich nowych towarzyszy na drogę uczciwego życia, o którym tak marzył i którego pragnął.
Zaczęli go wkrótce nienawidzieć, ukrywając to w strachu przed kapitanem. Stało się to wtedy, gdy zauważyli niezawodny wpływ sztormana na Nilsena… Groziło to tym ludziom nowymi powikłaniami życiowymi. Olaf Nilsen mógł porzucić raz na zawsze dawny półkaperski, półprzemytniczy proceder, dający tak świetne zyski całej bandzie, mógł stać się zwykłym szyprem handlowego statku, a wtedy trzeba byłoby każdemu z ludzi załogi wylegitymować się, stanąć w szeregu zwykłych, prawem nie ściganych obywateli tego lub innego kraju. Tymczasem ciemna przeszłość marynarzy „Witezia" nie rokowała po temu żadnej nadziei. Dla nich na całej kuli ziemskiej nie było bardziej bezpiecznego miejsca nad dek „Witezia", na krótki czas wchodzącego do portów, a na długo znikającego w pustyni oceanu i rzadko odwiedzanych mórz.
Z powrotem Olafa Nilsena do życia „białych" szyprów byliby porzuceni na laskę losu, a prawo karne niezawodnie nałożyłoby na nich swoją surową dłoń. Majaczyły przed oczami tych wilków i panter morskich mroczne mury i kraty więzienne, a czasami w nocy ci nieznani zbrodniarze miotać się zaczynali, gdy w sennej marze wypływały przed nimi ohydne zarysy szubienicy. Rozumieli, że mogli istnieć bezkarnie pływając od dowództwem „czarnych" kapitanów, których już coraz mniej spotkać teraz można na wodach nawet dalekich północnych i południowych oceanów.
Pitt zamierzał odebrać im tę ostatnią deskę ocalenia, pragnął przekształcić Olafa Nilsena w „białego" szypra, więc nienawidzieć zaczęli nowego sztormana.