Выбрать главу

Nienawiść ich podsycała też obawa, że Nilsen, porzuciwszy dawny niebezpieczny i niewyraźny proceder półhandlarza, półpirata, zechce urządzić życie na brzegu i założyć własne gniazdo rodzinne, wprowadzając doń Elzę.

Elza!… Ciemne jak noc burzliwa serca bosmana i jego czeladzi nie znały miłości. Miotały nimi inne uczucia, dzikie instynkty i żądze. Nie rozumieli, dlaczego Olaf Nilsen, mając na pokładzie młodą i piękną kobietę, za którą nikt się ująć nie może, pozwolił jej ukrywać się pod postacią zwykłego marynarza, dlaczego oszczędzał ją i otaczał szacunkiem, niemal ubóstwieniem.

Obecność kobiety drażniła tych silnych, młodych i zdrowych jak dęby ludzi. Nieraz zrywała się żądza i chęć gwałtu, lecz wyrastała postać Olafa Nilsena, groźna w swej sile i Otoczona postrachem, odziedziczonym po przodkach Norwega – wojownikach, zwycięskich wikingach, a być może jeszcze po innych – czarownikach i krwawych najeźdźcach, których krew wlała mu w żyły matka, Mongołka z Karelii.

Pod surowym spojrzeniem czarnych, skośnych oczu kapitana odchodzili dzicy majtkowie skuleni-jak pobite psy, warcząc z cicha.

Tymczasem w kajutach obydwóch kasztelów zaszły wielkie zmiany.

Polacy, ludzie bywali i kulturalni, od razu się rozejrzeli dokładnie i zrozumieli, że mało będą mieli wspólnego z załogą „Witezia".

Michał Ryba, który na razie lgnął do nowo zaciągniętych ciurów, gdyż mógł rozmawiać z nimi w swojej ojczystej mowie, wkrótce odkrył przed Polakami swoją duszę, co zwykle czynią Rosjanie. Jednak dusza ta była mroczna, ponura, pełna dzikich porywów i żądz, więc Polacy natychmiast ujrzeli w niej przepaściste bagno, w którym się zrodził bolszewizm z jego krwawymi rządami.

Nic nie mogli mieć wspólnego z dzikim bosmanem synowie narodu, który odczuwał na sobie od wieków brzemię posłannictwa, słysząc w duszy swojej brzmiące hasło wolności i pokoju dla ludzkości całej.

Inni przypadkowi towarzysze byli ludźmi tegoż rodzaju co bosman, z wyjątkiem Udo Ikonena, niezawodnie wyrzutka cichego, pracowitego i wytrwałego społeczeństwa fińskiego. Był to zbrodniarz z krwi i kości, kierowany poziomymi namiętnościami, złośliwy, mściwy, drapieżny.

Inaczej było z Mikołajem Skalnym.

Olbrzym był milczący jak głaz; zdawało się, że spał i że we śnie dokonywał swych czynności, sprawny jak automat i jak maszyna bezmyślny.

Twarde życie na jałowych piachach wybrzeża najbiedniejszego w ryby Morza Bałtyckiego i ciężka ręka obcego narodu, rządząca prastarym szczepem słowiańskim, wytworzyły i ukształtowały charakter Kaszubów. W ludziach nie pokładali oni nadziei, tylko w Bogu. Toteż we wszystkim widzieli Kaszubi dopust Boży i błagali Twórcę i Syna Jego o przebaczenie, łaskę i pomoc.

Marynarze z czeladzi „Witezia" nieraz drwili sobie z olbrzymiego, ponurego mechanika okrętowego, gdy udając się na spoczynek lub czując nadchodzący szturm, korzył się przed małym obrazkiem Matki Bożej i bił się w pierś potężnymi, do miotów kowalskich podobnymi pięściami, aż dudniło w kajucie.

Mikołaj Skalny był rad Polakom. Nie znał nikogo z tych dalekich, oderwanych rodaków, lecz mowę przechował wspólną, zrozumiałą, chociaż pełną obcych zwrotów i germańskich słów. Czuł Kaszub w Wielkopolanach pobramatymczą krew, i przywiązał się do nich.

Szczególnie polubił Mariana Rynkę, bo miał dla niego szacunek zawodowy. Rozumiał bowiem mechanik-samouk, że w Rynce, którego koledzy nazywali inżynierem, spotkał bardzo uczonego człowieka. Naradzał się z nim, uczył się od niego, rozmawiał z nim przy każdej sposobności, a wpadł w zachwyt, gdy Rynka wykombinował taki prosty i dobry sposób naprawy złamanego steru. Dla prostodusznego Kaszuba, z podrzędnego ślusarza zaawansowanego na mechanika okrętowego, noszącego podwójne galony na rękawach marynarki, było to szczytem genialności.

Polacy widzieli, że długi pobyt wśród dzikich i ciemnych ludzi, stanowiących załogę szonera, oderwanie się od rodziny i ojczyzny, którą mechanik porzucił młodzieńcem, wycisnęły już swe ślady w dość pierwotnej naturze olbrzyma z piaszczystego, słowiańskiego wybrzeża Bałtyku. Ślady te nowi koledzy widzieli na każdym kroku, lecz zrozumieli od razu, że jest to zbłąkany człowiek, obcy środowisku, w które rzucił go los włóczęgi-marynarza. Nie odtrącili go więc od siebie, jak się to mimo woli stało z innym Słowianinem -Rosjaninem.

Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tym, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czym dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.

Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.

– Kamień – nie człowiek z tego Skalnego! – oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. – Słowa odskakują od niego jak groch od ściany!

– Zaczekajcie! – uspokajał go rozważny Rynka. – Obudzi się kiedyś, i to jak się obudzi! Zobaczycie!

Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.

Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę", a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.

Wszyscy byli przejęci tym uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy jednak po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego – wszyscy zdumieli.

Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.

– Tę pieśń śpiewano u nas… na wsi… w kościele… do Boga-rodzicielki… – mówił urywanym głosem. – Matula śpiewała… siostra… i jasnowłosa Aniela… córka sąsiada rybaka śpiewała… Cóż to jest? Powiedzcie, drodzy moi… Tyle lat minęło… tyle… a przecież… wypłynęło skądś, z głębiny…

Skalny łkał, i długo nie mógł się uspokoić.

Gdy nareszcie otarł łzy i spojrzał na nowych towarzyszy rozczulonym, miękkim wzrokiem, zbliżył się niego Rynka i ścisnąwszy mocno dłoń olbrzyma, szepnął:

Teraz wy nasz, Polak… Już wy do nich nie wrócicie!

Istotnie Mikołaj Skalny duszą nie wrócił już do czeladni starej załogi.

Gdy się dowiedział o przygotowywanym przez Udo Ikonena buncie, tak wykombinował, że Polacy byli uzbrojeni i w chwili uwięzienia na tylnym kasztelu wszyscy byli zebrani razem; nikt z nich nie pozostał ani na mostku przy sztorwale, ani w hali maszynowej. Przy maszynie Skalny odprawiał tego dnia warugę sam.

Nadsłuchiwał uważnie i od czasu do czasu wyglądał na pokład.

Ujrzawszy, że wszystko skończone, zatrzymał maszynę, wrzucił na palenisko kotłów węgiel, tylnymi schodkami wyszedł na rufę i otworzył drzwi od kabiny Polaków.

– Czekajcie mego sygnału – szepnął do nich – i bądźcie gotowi! Zjawił się na deku i stanął przed Ikonenem, który widząc starego towarzysza, nie zdziwił się bynajmniej.

– Skończymy z Nilsenem niebawem – mruknął Fin. – Zmusimy go tylko przedtem do gadania, bo hardy jest. Podpieczemy go trochę, a wyśpiewa wszystko…

Skalny obejrzał cały dek. Rewolwery leżały porzucone na stopniach mostku. Bosman i Christiansen już zdejmowali pokrywę rumu.

– Kto stoi przy sztorwale? – zapytał mechanik.

– Stałem ja, lecz gdy rozpoczęliście napad, zamocowałem go na martwą ryzę i zbiegiem na dół. Odchylimy się trochę od kursu, ale gdy skończymy z Nilsenem, wyrównamy później, towarzyszu!

– Pewno, że wyrównamy! – potwierdził Ikonen.

– Nie wy będziecie wyrównywali… – jakimś dziwnym śmiechem zaśmiał się Skalny. Udo Ikonen i Christiansen podnieśli głowy i patrzyli na olbrzyma.

Ten nic nie mówiąc zgarnął wszystkie rewolwery i wrzucił do morza. Mechanik myślał i działał powolnie, więc upłynęło kilka chwil, nim zbliżył się do niedawnych towarzyszy i głuchym głosem mruknął:

– Wołajcie na tamtych, którzy włażą do rumu, i co pary w nogach i rękach zwolnijcie kapitana. N-no!

– Zdrada! – wrzasnął Ikonen. – Chłopcy, do mnie! Bij!

– Zaczekam, aż wszyscy się zbierzecie do kupy – rzekł Skalny i wyprostował szerokie bary.

Wkrótce przed Kaszubem stanęło czterech majtków gotowych do walki. Mechanik nagle przybladł i mruknął:

– Odwiążcie i zwolnijcie kapitana, draby, a śpieszcie się, bo gdy się rozgniewam, łby wam pourywam i na tym się wszystko skończy, a szkoda – bo zasługujecie na coś innego… No, żywo!

Banda rzuciła się na Skalnego.

Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.

Padł ze strzaskanymi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał oddając krew ustami

Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.