Выбрать главу

– Niech tak będzie! -powtórzył z uporem Olaf Nilsen i wyszedł. Tak ci ludzie wstąpili na nieznany szlak przelotnych żurawi

lecących ku szczęściu – dalekiemu i nieznanemu… I więcej nigdy do tej rozmowy nie powracali.

Kłamliwe usta ludzkie nie powinny bowiem nigdy powtarzać tego, co serce wyznało po raz pierwszy i może ostatni.

NA NOWE ŻYCIE – NA NOWĄ WYPRAWĘ

Gdy „Witeź" oddał cumę przy wybrzeżu portowym w Londynie, Pitt Hardful już leżał na pokładzie, z każdym dniem powoli odzyskując siły. Jednak był jeszcze słaby, bolała go zraniona noga, kaszlał i pluł krwią.

Olaf Nilsen działał szybko i wkrótce sprzedał towar zawarty w rumie statku. Zyski przeszły wszelkie oczekiwania, gdyż drogie futra i kość morsową na rynku londyńskim kupowano po cenach fantastycznych.

Gdy rum „Witezia" opustoszał, Olaf Nilsen usiadł przy sztormanie i zapytał:

– Czy mam oddać należną część zysku aresztowanym ludziom, mister Siwir?

– Sądzę, że tak! – odparł Pitt, który przedtem myślał już o tym. – Przyczyna w tym, że przecież sami, kapitanie, wymierzyliście załodze karę za bunt. Do tego czasu czeladź pracowała sumiennie, powinna więc dostać swoją część, zarówno jak wymiar sprawiedliwości…

– Dobrze! – mruknął Nilsen. -Myślałem tak samo. Macie tymczasem swoją część! Mówiąc to, podał mu grubą paczkę banknotów.

Suma była bardzo znaczna i Pittowi oczy błysnęły radością.

Na drugim końcu statku skakał ucieszony Walicki, któremu oprócz jego udziału w zysku kapitan wypłacił hojną nagrodę za uratowanie sztormana.

Wieczorem tegoż dnia kapitan oznajmił, że za dwa dni chce odpłynąć, aby w jemu znanym miejscu wysadzić na brzeg buntowników.

– Kapitanie! – rzekł Pitt. – Jestem jeszcze bardzo słaby i chciałbym czas waszego pływania spędzić w lecznicy, gdzie prędzej powrócę do zdrowia…

– Dobrze! – zawołał Nilsen. – Jutro wszystko się załatwi… Będziecie mieli dwa tygodnie czasu, mister Siwir.

– To wystarczy! – zgodził się sztorman. – Bo, jak widzę, mam końskie zdrowie, że tak prędko się wylizałem!

Następnego dnia Pitt Hardful został ulokowany w bardzo dobrze urządzonej prywatnej lecznicy w okolicach Londynu i oddany pod opiekę doświadczonych lekarzy.

Pitt natychmiast polecił kupić sobie kilkanaście książek, atlasy geograficzne i nawigacyjne i zaczął się uczyć.

Tymczasem „Witeź" płynął tam, gdzie Nilsen miał zamiar wysadzić bosmana Rybę z jego czeladzią, po wydaniu im należnej części zysku, osiągniętego z ostatniej wyprawy.

Pod dozorem lekarzy Pitt szybko nabierał sił i wkrótce już mógł chodzić, lekko utykając. Zabrał się więc do pracy, ślęcząc nad książkami i mapami.

Gdy „Witeź" po powrocie stanął na Tamizie, sztorman od razu przeniósł się na szoner i powoli zaczął wchodzić w zwykły tryb marynarskiego życia. Pracy dla niego nie było zbyt dużo, bo „Witeź" się odświeżał po kilku pływankach.

Załoga oprócz warug strażniczych miała cały czas wolny, spędzając go w pięknym mieście, gdzie skrzętni, mądrzy Anglicy zebrali tak dużo materiału dla myśli i nauki.

Wynajęci przez kapitana robotnicy portowi – po pozostawieniu statku w doku -oczyszczali dno i kil „Witezia" z warstwy muszel i wodorostów, malowali cały kadłub, szpaklowali szczeliny tarcic burtowych i desek deku, smolili liny takielażu, naprawiali żagle i ustawiali nowy ster. Najważniejszą jednak część roboty stanowiło czyszczenie kotłów i rewidowanie maszyny. Technicy dokowi pod kierownictwem Rynki starannie oglądali każdy najdrobniejszy mechanizm „Witezia", czyszcząc i zastępując stare, zniszczone części nowymi, dobrego, angielskiego wyrobu.

Szoner stał w doku przez dwa miesiące i dopiero na Boże Narodzenie spuszczono go znów na wodę. Wypłynął na Tamizę, odnowiony, połyskujący, nabity węglem, i stanął w porcie.

Hucznie spędzono święta, więc skład wina, porteru, whisky i dżinu mocno opustoszał przez ten czas.

Kapitan spisał nowe kontrakty z Pittem, Polakami i Mikołajem Skalnym. Załoga wypoczywała po trudnej, burzliwej, pełnej przygód ryzie.

– Co będziemy dalej robili, sztormanie? – zapytał pewnego razu Nilsen, wchodząc do kajuty pochylonego nad książkami Pitta. – Nie będziemy przecież bez końca gnili na Tamizie?

– Z pewnością, kapitanie! – zawołał wesoło sztorman. – Szczególnie teraz, gdy „Witeź" wygląda jak jakiś krążownik niedawno spuszczony z warfy! Mam projekt gotowy, kapitanie, lecz pozwólcie mi powiedzieć wam o nim za dwa tygodnie, bo teraz okrutne się obkuwam!

– Po co czytacie tyle książek? – zapytał, wzruszając ramonami, Norweg.

– Za dwa tygodnie mam złożyć egzamin na kapitana dalekich ryz. Będę miał dyplom, tytuł i prawa kapitańskie – objaśnił Pitt.

– Po co wam to? – zdziwił się Nilsen.- Czy chcecie odejść z „Witezia"?

– Nie, kapitanie! – zawołał Pitt. – Nie chcę rozstawać się z wami, lecz być może zbrzydnę wam i sami zerwiecie kontrakt ze mną. Co ja wtedy z sobą pocznę? Nie każdy weźmie takiego ciurę na sztormana, jak to uczynił Olaf Nilsen. Mając dyplom, wiedzę i, jak powiadacie, żyłkę marynarską – nie zginę! Rozumiecie?

– Rozumiem! – mruknął kapitan. – Widzę, że przygotowujecie sobie ucieczkę od nas. Niedobrze to obmyśliliście, mister Siwir! Nie, bo ja z wami nigdy umowy nie zerwę…

Olbrzym z wyrzutem patrzał na sztormana.

– Ja też nigdy! – rzekł, wyciągając do niego rękę, Pitt – chyba wy tego zechcecie lub gdy będę uważał to za niezbędne dla nas wszystkich.

– Jasne… – szepnął Nilsen. – Ryba szuka gdzie głębiej, człowiek – gdzie mu lepiej… To zrozumiale! Będę czekał dwa tygodnie, mister Siwir, a później się naradzimy.

Przez ten czas ostatnich przygotowań do egzaminu kapitańskiego Pitt znalazł jednak wolne godziny i wraz z Olafem Nilsenem i Ełzą odwiedzał wspaniałe muzea londyńskie, teatry, wystawy, opowiadając swoim przyjaciołom o tym, czego nigdy nie słyszeli i nie widzieli. Robił to w tak delikatny sposób, że nie czuli jego wyższości. Był towarzyszem, starszym, bardziej doświadczonym kolegą, przyjacielem i doradcą.

Olaf Nilsen czekał na Pitta nie dwa tygodnie, lecz całe dwa miesiące, bo po egzaminach sztorman odbył praktykę na dużym statku handlowym, płynącym do Ameryki. Gdy sztorman powrócił na pokład „Witezia", pokazał z tryumfem dyplom kapitański.

Z rumu długo potem wynoszono zakurzone, pajęczyną powleczone gąsiorki, dzbanki i butelki, i na małym szonerze taki powstał huczek, że portowa łódź policyjna czym prędzej przybiła do burty „Witezia" zapytując, czy nie potrzebna jest pomoc.

– Potrzebna! – zawołał rozochocony Nilsen. – Chodźcie, dżentelmeni, do nas!

Łódź policyjna aż do rana tkwiła przy burcie „Witezia", a gdy odpłynęła nareszcie, to szła takimi zygzakami, że nawet mewy zrozumiały, co się stało ze sternikiem.

Ten zaś nic już nie rozumiał. Kręcił rudlem na lewo i na prawo i dari się na cały głos, śpiewając: The long, long way to Tipperary…

W dwa dni później Nilsen i Hardful siedzieli w biesiadni i naradzali się nad nową wyprawą. Przed Pittem leżała duża mapa pomocnych wybrzeży Azji i gruby notatnik, do którego często zaglądał, mówiąc:

– O wszystkich szczegółach dowiedziałem się od książąt samojedzkich i bogatych hodowców reniferów podczas naszej ostatniej pływanki. Pomyłki być nie może, zresztą weźmiemy z sobą oprócz towarów na wymianę z tuziemcami podarki dla ich starszyzny. Nic przed nami nie ukryją i zdobędziemy dużo złota, kapitanie. Tu, w Londynie, niemało dni prześlęczałem nad książkami i pamiętnikami podróżników oraz różnych przedsiębiorczych ludzi, badając sprawę. Jestem pewny, że zawód nas nie spotka. Musimy jednak wziąć ze sobą duże zapasy materiałów!

– Co mamy kupować? – zapytał Nilsen…

– Cały rynsztunek kopalniany – odparł Pitt – a więc kilofy, rydle, świdry do wiercenia twardych pokładów ziemi, piroksylinę do wysadzania skał i zmarzniętych warstw tundry, karbid do lamp acetylenowych, maszynę do przemywania, złota, co do której już się porozumiałem 2 pewnym poszukiwaczem złota z Alaski; najważniejszym jednak ładunkiem będą ludzie, zakontraktowani na roboty górnicze w kopalniach…

– O, do tysiąca kolejnych psich warug! – wrzasnął kapitan. – Z tym to dopiero będzie kram! Majtków znaleźć trudno dla naszej północnej ryzy, a cóż dopiero amatorów, którzy do tego będą jak krety włazili do przemarzłej, skrzepłej na kamień ziemi! Nie znajdziemy takich ludzi, kapitanie Siwir! Nie ma o czym mówić nawet! Teraz, gdy rządy obmyśliły surowo przestrzegane przepisy pracy dla robotników, kto zechce płynąć z nami na północ i gnić w zamarzłych galeriach podziemnych?! Nie! To szaleństwo!