– Czy znowu się wsypał?-spytał Pitt.
– Drobnostka! Jeden rok… – podnosząc ramiona mruknął Kula Bilardowa. -Właśnie wychodziłem już z czasowego i przypadkowego lokalu, gdy Julio przeczytał wezwanie kapitana Pitta Hardful i posłał mnie do panów. Rudy Szczur prosił, abym powiedział, że „poleci" wkrótce, bo zostaje mu jeszcze siedem miesięcy…
– Poleci? – powtórzył Pitt. – Mogą go przy tym locie złapać lub zabić…
– Rudy Szczur, zacny obywatel Julio Miguel prosił, by czekać na niego jeszcze tydzień. Jeżeli nie stawi się w tym terminie, to znaczy, że…
Powiedziawszy to, mały człowieczek głodno mlasnął językiem i skosił oczy tak, że źrenice zniknęły mu zupełnie.
– Może pan teraz iść i wypoczywać! – rzekł Pitt.
– Panowie! – uroczystym głosem rzekł Kula Bilardowa i złożył ponownie ceremonialny, dworski ukłon, po którym marynarka i nogawica wąskich spodenek powróciły na właściwe miejsce. Jednocześnie obrócił się na pięcie, a na łysą głowę ż hałasem wbił nie wiadomo gdzie przedtem ukrywany, wygnieciony szary melonik z brakującym kawałkiem ronda.
– Mechaniku, dawajcie resztę, bo jeżeli każdy z nich tyle gada, to do jutra nie skończymy – powiedział Nilsen, zapalając fajkę i wybuchając nagłym śmiechem. – Wyobrażam sobie, jak ta Kula Bilardowa będzie się toczyła po pokładzie „Witezia", gdy porządna dmą urządzi nam kładź na bakier i sztybor!…
Ponury zwykle Norweg zanosił się od śmiechu, aż łzy wystąpiły mu w oczach.
Mikołaj Skalny wprowadził czterech nowych gości. Na przedzie stal olbrzymi, suchy, ze splotów i guzów mięśni, żył, blizn, piegów i tatuowanych znaków zlepiony drab w łachmanach, przez które wyglądała pasiasta marynarska koszulka. Na głowie miał słomkowy kapelusz z czerwoną.-wstążką.
– Hej, hej! – warknął Nilsen, patrząc na niego uważnie. – Obciągnij fajkę, chłopie! Wara kapelusz! Cóż to, nie wiesz, że do biesiadni wchodzi się z odkrytą głową? Przecież byłeś majtkiem, nie! – palaczem. Te znaki to ci w Sajgonie nakłuli? Z kim pływałeś, przyjacielu?
– Pływało się… różnie – niechętnie zdejmując kapelusz, mruknął olbrzym. – I na szkutach, i na handlowych pudłach… i pięć lat… na galerach…
– Jak się nazywacie? – spytał Pitt.
– Miałem piętnaście nazwisk… – burknął niezadowolonym głosem. – Wolę, gdy mnie nazywają „Falkonetem". Przysłał mnie Miguel… mój znajomy i dawny sąsiad.
Za Falkonetem jeden po drugim przewinęli się przed kapitanami bardzo różni ludzie.
„Puchacz" – o okrągłych, nieruchomych oczach i haczykowatym nosie nad małymi, niemal dziecinnymi usteczkami; piękny młodzieniec przezwiskiem „Bezimienny" – o drapieżnej, orlej twarzy i o kurczących się jak szpony orle palcach; nareszcie trzeci -wyrostek, liczący może czternaście lub piętnaście lat, zwinny jak wąż, o biegających oczach i ostrym spojrzeniu.
– Za młody jesteś, chłopcze, dla nas! – zauważył Nilsen.
– Jutro już będę starszy! – odpowiedział chłopak wyzywająco. – Ten brak to się sam naprawia…
– Nie wytrzymasz ciężkiej pracy… – zaczął kapitan.
– To znaczy, że mogę kopytka przeciągnąć? – spytał chłopiec.
– Mniej więcej! – uśmiechnął się Pitt.
– Czy szanowni panowie obawiacie się, że im łez nie starczy na opłakiwanie Jacka Lark?
– Podoba mi się ten pyskaty żółtodziób! – zawołał ze śmiechem Nilsen. – Poszlę go do kambuzy na pomoc kukowi.
– Ciepłe i dobre miejsce! – zauważył rezolutnie Lark. – Dziękuję, kapitanie! Codziennie przybywało po dwóch lub trzech przelotnych ptaków, nigdzie nie wijących
gniazd. Zwykle zjawiali się o zmroku, gdy z brzegu najbardziej przenikliwe oko policjanta nie odróżniłoby w płynącej łodzi obszarpanego włóczęgi od wysoce dystyngowanego lorda. Przywoziły ich do burty „Witezia" czółna rybackie lub wywrotne, zakopcone łódki z nieznanymi wioślarzami, odpływającymi pośpiesznie w stronę dalekich przedmieść miasta olbrzyma.
Minął tydzień… Julian Miguel nie stawił się dotąd. Bez niego Pitt obawiał się zabierać na daleką i niebezpieczną wyprawę to zbiorowisko ludzi, którzy przeszli piekło życiowe, a skąd nie zawsze zdołali unieść resztki ludzkich uczuć i zrozumienie obowiązku.
Pitt Hardful chodził po mostku bardzo zafrasowany. Plan obmyślony przez niego miał się rozbić o tę przeszkodę?
Nagle za burtą rozległ się cichy plusk wody i jakiś głos krzyknął z ciemności:
– Czy ten statek nosi nazwę „Witeź"?
– Tak jest! – odkrzyknął Pitt, przechylając się przez burtę. – Kto pyta?
Z czarnej wody wystawała ledwie dostrzegalna w mroku głowa pływającego człowieka. Pilt dojrzał bielejącą na czarnej burcie rękę, trzymającą się nierówności tarcic.
– Hasło „Numer 13"… – odezwał się człowiek z wody. – Rzućcie no mi jakąś linę, bo diablo zimno, skostniałem, a właśnie tu, przy burcie „Witezia" głupio bym się czuł, gdybym utonął…
Rzucono drabinkę i na pokład wygramolił się ociekający wodą, drżący i szczękający zębami człowiek. Pitt podbiegł do niego i zajrzał mu w twarz.
– Chwała Bogu! – krzyknął radośnie. – Julian Miguel!… Hej tam, ludzie z warugi, przynieście biegiem dżinu! Bosmanie, zabrać tego chłopca do kasztelu i dać mu suche ubranie.
W pół godziny później przy stole w biesiadni siedział ogrzany, wysuszony i mocno podchmielony Rudy Szczur.
– Jestem… Jestem nareszcie, panie… Hardful – mówił Miguel. – Słowo się rzekło, i oto spotkaliśmy się. Nie mogłem wcześniej… bo strasznie głupi zwyczaj robienia takich grubych krat… Trzy piły złamałem, nim udało mi się przeciąć sztaby… Namozoliłem się, ale za to później wszystko poszło jak z płatka! Na moje szczęście w ulu wybuchnął pożar… Popłoch… Popłoch, zgiełk, tłok, gwałt… Wjeżdża straż ogniowa, biegnie tłum, a Rudy Szczur myk, myk! Ulica…przechodnie… powozy… stacja kolejowa… puste wagony węglowe… Wziąłem bilet z powietrznej kasy, zapłaciłem marzeniami i – po trzech dniach w Londynie… Tylko raz przesiadałem się… z pociągu do magazynów węgla na statku… Oto jestem nareszcie… Słowo się rzekło!
– Macie słuszność, Miguelu, słowo się rzekło! – uśmiechnął się Pitt.- Powiedziałem wam wtedy przy bramie więziennej, że wyprowadzę was na „drogę uczciwego życia" – no i wyprowadzę, jeżeli zechcecie!
– Ja bardzo chciałem tego, lecz diablo niewyraźna ta droga! Ciągle jakieś skrzyżowania, co chwila trafiałem na boczne ścieżki, nie brukowane, nie asfaltowane, aż znowu wpadłem na taką, co prościuteńko biegła do ula… Czy który z moich chłopców przybył?
Gdy Miguel dowiedział się o znajdujących się już na pokładzie „Witezia" towarzyszach, gwizdnął i zatarł ręce.
– No, kapitanie Hardful, teraz to macie bandę! Diabłu rogatemu do oczu skakać potrafią, w ogniu piekielnym zatańczą fokstrota! Możecie z nami płynąć na podbój Grecji,.portugalii i Chin, odkrywać nową Amerykę lub wozić kontrabandę! Co? Pewno tym procederem zajmujecie się?
– Jutro o wszystkim dowiecie się, Miguelu! – rzekł Pitt wstając. – A tymczasem idźcie spać, jutro pogadamy!
– Spać, to spać! – zgodził się Miguel. – Bo też należy mi się porządne spanie! Dziwna rzecz, że w pociągach, którymi jechałem, nie było sypialnych wagonów… tylko brudne węglarki… Świństwo! Tak się obchodzi państwo ze swymi obywatelami!;… Oburzające!!! Dobrej nocy, kapitanie Nilsen! Dobrej nocy, kapitanie… Hardful! Hasło „Numer 13"-ho, ho!
Rudy Szczur wyszedł, mocno chwiejąc się i podśpiewując.
– Teraz wszystko będzie w porządku! – zauważył radosnym głosem Pitt, ściskając rękę Nilsena.
– Aliright!-odparł sennym głosem kapitan.-Ale co banda, to banda! Istotnie musimy czym prędzej wyjść na morze, bo inaczej wszystkie rządy świata mogą się u nas upomnieć o swoich zbiegłych aresztantów…
– Powrócą za rok innymi ludźmi – szepnął Pitt – lub nie powrócą nigdy…
Nazajutrz po rozmowie z Julianem Miguelem banda przybyła z różnych końców Europy zebrała się dokoła kapitańskiego mostku, gdzie stali Nilsen i Pitt.
Pitt Hardful przemawiał do tych ludzi bezdomnych, ściganych, pozbawionych najprostszych ludzkich praw, objaśniając to, czego od nich żąda kapitan „Witezia" i co za to daje, nawołując ich do zmiany życia i do zdobycia szacunku i miejsca wśród społeczeństwa. Mowa Pitta wywarła głębokie wrażenie, gdyż była prosta, zrozumiała i szczera; każde słowo było przemyślane przez niego w dniach poniżenia i poprzez noce męki duchowej za kratami więzienia, a później na wolności, gdy zrodziło się i potężniało niezłomne postanowienie wejścia na prawą drogę.
Banda długo się nie rozchodziła i stała milcząca, zamyśloną. Pitt znał dusze mieszkańców ponurych worków z kamienia – i umiał przemawiać do ich serc i mózgów.
– Idziemy! Idziemy! – rozległy się głosy i w powietrzu zamigotało trzydzieści podniesionych na znak zgody rąk; było ich nawet trzydzieści jedna, bo Kula Bilardowa w uniesieniu podniósł dwie.