Elza Tornwalsen, jej pomocnicy Lark i Kula Bilardowa, który zupełnie nieznacznie sam wyznaczył siebie na drugiego pomocnika kuka, mieli pracy pod dostatkiem.
W obmyślonym przez Kulę Bilardową i zbudowanym przez mechanika Ludę piecu, opalanym świeżymi gałęziami modrzewiowymi, wędzono zabite przez myśliwych ptactwo i zające; zdzierano skóry z lisów i wilków, solono je i suszono przed złożeniem do rumu.
Fosterowi udało się postrzelić z daleka pięknego i bardzo dużego czarnego lisa. Była to drogocenna, rzadka zdobycz, więc Foster i Rynka puścili się w pogoń za uchodzącym rannym zwierzem, pozostawiającym na śniegu ślady krwi. Dwa dni trwał pościg. Już na szonerze zaczęto się niepokoić o zapalonych, namiętnych myśliwych, gdy obaj się zjawili, zmęczeni i zziębnięci, bo w nocy wziął spory mróz. Strzelcy przynieśli wspaniałe futro czarnego lisa i na dodatek skórę białego niedźwiedzia, który niebacznie zaatakował ich w ustronnym wąwozie.
Nilsen i Hardful zaglądali wszędzie, pomagali radą i własną pracą, dodawali otuchy, zachęcali ludzi do nowych wysiłków.
Pitt Hardful, o którym nowa załoga wiedziała z opowiadań Miguela, imponował wszystkim.
Nowi majtkowie i robotnicy słyszeli od Rudego Szczura, że spokojny, uparty i zawsze pogodny Pitt w więzieniu był uważany za „szmat", co w mowie aresztanckiej miało oznaczać człowieka bez protestu i miłości własnej, cichego i pokornego. Były to cechy najbardziej pogardzane przez ludność więzienną.
Prawda, że Julian Miguel nie omieszkał opowiedzieć swoim przyjaciołom o tym, jak Stefan – niegdyś „trzynastka" – „zasypał" surowego Swena, naczelnika więzienia.
Teraz jednak najczystsze i najprzenikliwsze oko me dostrzegłoby w kapitanie Hardfulu żadnej cechy dawnej pokornej, bezrolnej „trzynastki". Był to człowiek wielkiej siły, bez trudu narzucający wszystkim swoją wolę – w sposób niegwałtowny, grzeczny a przekonywający. Każdy z tych kajdaniarzy, galerników i zbrodniarzy czul, że ten zupełnie obojętny na pozór człowiek nie zawaha się w razie potrzeby wypuścić kuli z lufy rewolweru, lecz nawet nie myśli o tym, ufny w potęgę i wpływ swoich słów. Wszyscy na „Witeziu" od dawna spostrzegli, że zawsze surowy, ponury i mocny jak bazaltowa skała Olaf Nilsen nic nie robił bez rady kapitana Siwira, jak nazywał Pitta od chwili pierwszego z nim starcia.
Czeladź, złożona z tak różnych ludzi, lubiła w chwilach wypoczynku przy ognisku lub na rufie szonera słuchać Pitta, gdy opowiadał o przygodach śmiałych żeglarzy i przedsiębiorczych ludzi, o czytanych książkach, o tym, do czego dąży i do jakich granic doszła współczesna wiedza o różnych ludach i ich życiu. Podczas swoich rozmów z majtkami Pitt zawsze wynajdywał sposobność, aby nie usprawiedliwiając najgorszego zbrodniarza, znaleźć dla niego wyjście z matni ciężkiego i ponurego życia.
Rozumowania jego były bardzo proste i zrozumiałe, przed każdym odkrywały drogę, a że opierał je na tlącym w człowieku poczuciu godności ludzkiej, chęci wypłynięcia na powierzchnię innego, lepszego życia i spełnienia najtajniejszych marzeń i zamiarów, więc głęboko zapadały do głów i serc skupionych dokoła Pitta ludzi. Zresztą sam był żywym przykładem, gdyż w tak krótkim czasie z pospolitej więziennej „trzynastki", z pogardzanego „szmata", wyrósł na kapitana i prawdziwego wodza wyprawy.
Pitt Hardful był otoczony szacunkiem całej załogi. Poważano go za to, że mówił obojętnym na pozór, lecz pełnym wiary głosem o tym, jak każdy człowiek siłą swej woli może wybić się ponad najbardziej wysoko stojący dum i zmusić go do zapomnienia dawnych przewinień.
– Nie błagajmy o przebaczenie – mówił twardym głosem – bo nikt nam go nie udzieli! Zmuśmy społeczeństwo, aby podziwiało nas i uchyliło przed nami czoło. Ludzkość jest tchórzliwa i przeczulona i ręczę wam, że nigdy nie pamięta grzechów tych, których poważa, kocha lub boi się. Dlatego też pospolici zbóje wchodzili na stopnie tronów wielkich państw, kaci stawali się biskupami, piraci – bohaterami narodowymi!
Załoga po kilku takich rozmowach dala Pittowi Hardfulowi nowe przezwisko – „Biały Kapitan".
Elza Tornwalsen, usłyszawszy o tym, niezmiernie się ucieszyła. Zrozumiała bowiem swym kobiecym, wrażliwym sercem jasność i czystość czynów i słów Pitta Hardfula. Nie mogła swym prostaczym rozumem ogarnąć zawiłego planu Białego Kapitana, zamierzającego przez osobistą, posuniętą do ostatnich granic uczciwość i utworzenie zastępu ludzi jednakowo z nim myślących i postępujących wybić się na szczyty społeczeństwa, gnuśniejącego w bezwładzie myśli i uczuć; społeczeństwa zawsze pochopnego do wydania druzgoczących i odsądzających od czci i wiary wyroków nad bliźnim, który przekroczył granicę prawa, pisanego dla ludzkości znajdującej się w warunkach dobrobytu i równowagi wszystkich warstw społecznych i całego państwa.
Z tych szczytów Pitt zamierzał dokonać zemsty, rzucając spodlonym ludziom, uznającym wyłącznie siłę pięści lub złota, słowa pogardy i zmuszając całe społeczeństwo do podziwiania, zazdroszczenia i schlebiania temu, kto przedtem nie śmiał zajrzeć w oczy nawet najbliższym sobie.
Tą myślą żył Pitt Hardful, w imię jej działał i mówił. Był cały przejęty i podniecony marzeniem o zemście.
Tego nie mogła zrozumieć Elza. Widziała przed sobą Pitta bez trudu i starań ujmującego w swe dłonie całe życie szonera wraz z nieokiełzanym, zdawało się, Olafem Nilsenem i takimi burzliwymi i niepodatnymi charakterami, jak Lark, Kula Bilardowa, rudy Miguel i kipiący nienawiścią i szyderstwem Bezimienny. Słuchała jego słów i rozważała każde, a w żadnym nie znalazła nieprawdy lub ukrytej myśli, zdradzającej bądź osobiste, bądź złe zamiary.
Nazwala Pitta Hardfula „jasnym i sprawiedliwym", a jego wyższość umysłowa i duchowa nad spotykanymi dotąd ludźmi, jego zrozumienie każdego odruchu innego człowieka, jego wrażliwość, spokój i rozległość wiedzy – zmusiły szukającą prawdy i innego życia Elzę do pokochania go. Usłyszawszy nadane Pittowi przez załogę przezwisko „Biały Kapitan" pomyślała, że ci zbrodniarze wynaleźli trafne i wszystko objaśniające imię dla umiłowanego przez nią człowieka. Odtąd w myślach swoich inaczej go nie nazywała.
Pitt od chwili powrotu Elzy do ubrania kobiecego zupełnie się dla niej zmienił. Często podchodził do niej, wypytywał i pomagał w robocie, był szczerym, dobrym przyjacielem, i Elza zauważyła, że w chwilach odpoczynku zamiast szukać samotności na dziobie „Witezia" siadał z nią na deku i prosił, żeby opowiadała o starej Lilit, o jej legendach, sagach i bajkach. Słuchał zwykle zadumany, myślą błąkając gdzieś w niedostępnych dla innych krainach, a głębokie zmarszczki bruździły mu czoło.
Czasami przychodził Olaf Nilsen. Siedzieli we troje. Mężczyźni milczeli, kobieta opowiadała słowami Eddy-prababki siwe sagio Fingalu, Osjanie-ślepcu, Frydzie, żonie wikinga z Omdo, o Eryku-Zdobywcy, o dalekich wyprawach, o krwawych bojach. Pewnego razu Pitt rzeki:
– Żyli waleczni, potężni Fingal, Eryk i Konrad-Mlot… Teraz pozostały po nich sagi i więcej, zdawałoby się, nic. Zaniki ich rozsypały się w proch, bystre łodzie dawno zgniły, kości wodzów, wioślarzy, wojowników i zakutych przez-nich w kajdany królów zmieszały się z ziemią bez śladu… Nic nie pozostało! A jednak prawo ustalone przez Eryka, imiona wielkich żeglarzy, piękne pieśni Osjana przetrwały wieki! Sprawiedliwość i piękno są nieśmiertelne. Dla tego tylko warto żyć!
Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia. Dla nich życie zawierało się w czymś innym – bliższym i doczesnym. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi…
Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci miotających się w rozpaczy.
Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.
Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.
Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:
– Cała armia wali na nas!
Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całymi rodzinami na lekkich „nartach" ciągnionych przez renifery lub psy, jechali na oklep na pięknych, rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.
Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia". W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.
Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przyszłych czumów -namiotów, szczelnie okrytych reniferowymi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień z płonącym ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.