Trzystu ludzi mieścił obóz powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego Jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tunguzów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.
Pitt zacierał ręce z radości.
– Mamy teraz robotnika pod dostatkiem! – mówił do Nilsena. – Damy im towary na kredyt, a za to będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź" odbędzie latem nową ryzę do Europy.
Tubylcy byli uszczęśliwieni dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.
Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.
O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie lub cienkie dzwonienie.
Wysoko pod obłokami leciały klucze żurawi, falujące w powietrzu niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.
Przeniknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się na nowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystymi młodymi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl – taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.
Pewnego dnia partia ludzi pod dowództwem Pitta Hardfula, Bezimiennego i Puchacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.
Ludzie zatrzymywali się przy każdym potoku i wyschłym łożysku dawnych dopływów Tajmyru, a Puchacz i Bezimienny szli wzdłuż brzegów, przyglądając się bacznie kamieniom i długo pozostając w miejscach, gdzie się nagromadziły stosy żwiru i drobnego piasku. W niektórych miejscach dawni poszukiwacze zaczynali przemywać ziemię w niedużych, okrągłych misach i szli dalej – baczni, milczący.
Nareszcie Puchacz zbliżył się do Pitta i szepnął:
– Kapitanie, złoto jest…
Mówiąc to, pokazał mu drobne odłamki białego i szarego kwarcu z wkropionymi w nim ziarnami i żyłkami metalu, drobne, gładko obtoczone kawałeczki złota – okrągłe, podłużne i powyginane, poskręcane w dziwaczne kształty.
– Znajdziemy dużo, dużo złota! – szepnął tajemniczo Puchacz. – Już blisko jesteśmy od niego. Jeszcze dzień lub dwa i dotrzemy do niego, kapitanie!
– Starajcie się! – powiedział Pitt. – Pamiętajcie, że to złoto potrzebne jest wszystkim nam nie dla używania i bezczynności, lecz dla odrodzenia w nas człowieka! Pamiętajcie!
– Będziemy się starali! – odpowiedział Bezimienny. – Węszymy jak dobre wyżły i jeżeli my nie znajdziemy – nikt złota tu nie znajdzie!
Znowu zaczęły się szperania w łożyskach rzek, w wąskich dolinach biegnących od spadków gór, kopanie studni, wiercenie ziemi, przemywanie piasku i ziemi…
Puchacz i Bezimienny stawali się coraz bardziej skupieni i małomówni. Oczy im tylko błyszczały drapieżnymi ognikami, ruchy stały się ostrożnie, i gdy szli, wydawało się, że się skradają jak wyżły już z bliska czujące ukrytą zwierzynę.
Partia poszukiwaczy złota posuwała się w stronę grzbietu Mgoa-Moa, aż doszła do pierwszych jego uskoków i tu na rozkaz Pittą założyła obóz.
Wszyscy kopnęli się do pracy, brakowało tylko Puchacza i Bezimiennego, którzy zniknęli od rana. Powrócili późno w nocy i natychmiast obudzili Pitta.
– Kapitanie Hardful! – zawołał Bezimienny. – Jutro możemy zacząć wydobywanie złota! Znaleźliśmy gniazdo żółtego metalu.
– Co to znaczy „gniazdo" złota? – spytał Pitt.
– Niech kapitan patrzy na tę dolinę, leżącą wśród otaczających ją zewsząd gór! Kilka wąwozów zbiega ku niej, a woda podmywająca te góry ścieka do kotliny. Wyjścia z niej nie ma, bo granity i inne twarde skały stanowią jej boki. Ściekająca z gór woda niesie złoto ze sobą, rozsypujące się złotonośne pokłady spadają na dno niziny. Całe to bogactwo pozostaje tu, zbierając się od wieków! Wiosenna woda, niosąc ziemię i mech, przykryła złotodajny piasek warstwą torfu. Żadne oko nie dojrzy skarbu, a tymczasem patrzcie, kapitanie, co zawiera to gniazdo!
Mówiąc to. Bezimienny wyjął z wiszącego u.pasa worka spore kawałki złota, odłamki kamieni ze szczelinami wypełnionymi metalem, nareszcie drobny żółty, ciężki piasek, połyskujący przy blaskach palącego się ogniska.
Pitt uścisnął ręce dzielnych poszukiwaczy, w nagrodę zwiększając ich udział w zyskach, a sam odszedł od obozu i patrząc na niebo, pokryte różnobarwnymi pasmami zorzy, westchnął z ulgą – jak człowiek po przepłynięciu wartkiej, szerokiej rzeki.
Jeszcze jeden etap życiowy został przebyty, a wytknięty cel stawał się bliższym.
Od rana wysłano Rynkę, aby obmyślił plan szybkiego osuszenia błotnistej kotliny. Zaczęły się spieszne roboty, ziemne. Kopano rowy i wysadzano części skał, aby dać ujście zebranej wodzie. Prawie wszyscy mężczyźni z tubylczego obozu przyjęli udział w pracy. Gdy zaczęły wylatywać w powietrze skały i słupy ziemi, oczom pracujących ludzi przedstawił się wspaniały widok bogactwa tej miejscowości.
Na zrytą powierzchnię doliny co chwila spadały większe i mniejsze kawałki złota, połyskiwały wśród żwiru i wilgotnej, torfowatej ziemi drobniejsze ziarenka metalu.
W północnej, znacznie suchszej części terenu wkrótce zaczęto kopanie szybu i przeprowadzanie galeryj dla robót górniczych.
Już pierwszego dnia wydobyto tak dużo złota, że nadzieja na zdobycie prawdziwego skarbu rosła z dnia na dzień.
Ludzie nie oszczędzali pracy ani zdrowia i spędzali dzień i noc w głębokich, wilgotnych rowach, wyrzucając złotodajną ziemię, którą wywożono taczkami do maszyny. Zdobyty metal upakowywano później w woreczkach ze skóry reniferowej i odstawiano na statek.
Coraz częściej dawały się słyszeć radosne okrzyki pracujących pod ziemią ludzi, a za każdym razem któryś z nich wybiegał i z tryumfem pokazywał duże jak pięść lub nawet znacznie większe kawały złota.
Pewnego razu do.Pitta, siedzącego w namiocie, przybiegł Rynka i krzyknął:
– Kapitanie, tubylcy porzucają roboty i odjeżdżają… Pitt podążył ku galeriom i ujrzał tłum Samojedów w pośpiechu opuszczających roboty i kierujących się ku obozowi. Zastąpił im drogę i z pomocą Rynki i tłumacza zaczął wypytywać o przyczynę popłochu.
– Patrz! – rzekł jeden z Samojedów. – Patrz, tam na górze… Pitt przyjrzał się uważnie. Na szczycie góry podnoszącej się nad doliną ujrzał wyniosłą postać ludzką. Stojący człowiek trzymał ręce wzniesione nad głową i potrząsał grzechotką, wydającą głuche, warczące dźwięki;
– Kto jest ten człowiek? – zapytał Pitt.
– Jest to potężny szaman, czarownik szczepu Tawga – szepnął tłumacz-Samojed.
– Kapitanie – mruknął stojący w pobliżu Morris Foster – pozwólcie skończyć z tym diabłem! Poszlę mu kulę, tylko jedną, i będzie natychmiast po wszystkim, bo strzelę celnie, jak do dzikiego zwierza…
– Nie! – rzeki stanowczym głosem Pitt. – Do ludzi się nie strzela jak do dzikich zwierząt, mister Foster! Niech pan to sobie zapamięta na cały czas współpracy z dowództwem
„Witezia"!
– Czego się tak oburzył Biały Kapitan? – pytał samego siebie zdziwiony Foster. – Cóż szczególnego wpakować trochę niklu jakiemuś tam Tawdze czy jak się on nazywa? Nie rozumiem…
Pitt tymczasem kazał przyprowadzić do siebie jednego z książąt samojedzkich i wypytywał go o wypadki.
– Czarownik obszedł dziś wszystkich ludzi opowiadając, że ten szczyt należy do naszego głównego boga Numy, który gniewny jest za porwanie mu skarbów. Pod groźbą zemsty Numy szaman kazał tubylcom porzucić białych ludzi i odjechać na stare koczowiska -objaśnił książę.
– Bardzo mądrze mówił czarownik Tawga – odpowiedział Pitt, a otaczający go ludzie ze zdumieniem spojrzeli na niego. – Mądry jest czarownik, lecz Numa mądrzejszy od niego, tak jak niebo jest czystsze od ziemi. Zwołaj, książę, wszystkich twoich ludzi, chcę mówić do nich!
Wkrótce Pitt stal na odłamie niedawno wysadzonej skały, a tłum tubylców otoczył go. Wszyscy czekali, co powie biały człowiek.
– Ludzie Sameednam, Tawga i Tunguz! – zaczął Pitt, którego słowa powtarzał tłumacz w ojczystej mowie. – Wielki Numa, potężny i miłościwy, narzucający wolę swoją wszystkim ludom, pokarał was – synów północnej zorzy. Gdzie płodność waszych żon? Znika lud
Sameednam, a choroby różne trapią go. Wielki Numa pokarał was za to, że piliście ognistą wodę, wodę szatana, i za nią oddawaliście plon waszej ciężkiej pracy i surowego życia.