Przerwawszy przechwałki, powiedział:
– A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg nożem po gardle i – adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać – to umrzeć trochę"! Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!…
Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia".
Nic o tym nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie Morze ku ujściu Tajmyru. Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne. Załoga po dawnemu skupiała się w wolne od roboty chwile przy swoim kapitanie i słuchała jego opowiadań.
Po jednej z takich rozmów Elza Tornwalsen zbliżyła się do Pitta i rzekła:
– Chcę pomówić z wami, Pitt Hardful…
– Mówcie, Elzo, słucham was – odparł spokojnym głosem. Usiedli przy kluzie kotwicznej.
– Czy kochaliście kobietę, Pitt Hardful? – spytała Elza.
Kochałem zbyt wiele kobiet, a więc zdaje się, że żadnej nie kochałem, bo kochać można tylko jedną… Miłość prawdziwa to jak narodziny lub śmierć – nigdy się nie powtarza, Elzo…
– Jakie były te kobiety? – zapytała znowu, patrząc mu w oczy.
– Były różne! – zawołał ze szczerym śmiechem. – Były piękne a głupie, namiętne a chciwe, brzydkie a mądre i nudne…
– Wszystkie były pięknie ubrane, śmiałe, równe mężczyznom? – dopytywała kobieta.
– No, tak! – odparł Pitt. – Były to tak zwane „damy z towarzystwa".
– Ja nie jestem podobna do nich?… – szepnęła Elza.
– Nie! Jesteście, Elzo, lepszą od nich! – odpowiedział serdecznie.
– Lepszą? Lepszą dla Nilsena, ale nie dla was, Pitt? Nie odpowiedział od razu.
– Kobieta w chwili obecnej jest dla mnie zawadą! – odparł niespodziewanie szorstko. – Nie chcę znać miłości i nie mogę mieć żony do czasu, póki nie znajdę w sobie siły i chęci do życia dla siebie, dla serca i duszy…
– Czy będziecie je mieli kiedykolwiek, kapitanie? – spytała smutnym głosem.
– Nie wiem, nie wiem, Elzo! – szepnął Hardful. – Zostawmy to biegowi czasu i wypadków. Niech nasz los rządzi tym w przyszłości… W tej. chwili on nie ma władzy nade
mną, bo ja, tylko ja sam kieruję moim życiem. Jestem teraz silniejszy od losu i przeznaczenia. Westchnęła, lecz po chwili cichym głosem rzekła:
– Gdy los zacznie rządzić wami, Pitt Hardful, przypomnijcie sobie o moim sercu, wam oddanym, a pamiętajcie, że Elza Tornwalsen będzie już inną kobietą, nie podobną ani do Ottona Lowego, ani do kuka „Witezia". Nie wiem, czy będę wtedy lepszą czy gorszą, lecz inną, zupełnie inną! Nie pozna mnie wtedy stara Lilit i nie zechce opowiadać obcej o wikingach, ślepych skaldach i o krwawych bitwach…
– Co zamierzacie zrobić, Elzo? – spytał zdziwiony Pitt.
– Los to rozstrzygnie, bo ja chcę żyć dla serca i duszy… – szepnęła odchodząc, cicha i zamyślona.
Pitt popatrzał za nią, ogarnął wzrokiem wysoką, wiotką postać, dumnie osadzoną głowę i małe, silne ręce, bezwładnie opuszczone. wzdłuż wysmukłych bioder. Przyłapał siebie od razu na tym, że po raz pierwszy z ciekawością spoglądał na Elzę jak na kobietę. Uważniej przyjrzał się jej później przy kolacji i zauważył duże, szafirowe oczy, pełne jasnej głębi i zapalających się w niej gorących iskierek, pięknie zarysowane łuki brwi, ciemniejszych od lekko wijących się popielatych włosów, i świeże usta, w uśmiechu odsłaniające białe, mocne zęby.
Elza Tornwalsen, jako kobieta z krwi i kości, od razu spostrzegła, że Pitt uważnie jej się przygląda. Niepokój i wzruszenie ogarnęły ją. Opalone, złocistobrązowe policzki okryły się ciemnym, gorącym rumieńcem. Coraz częściej migotały błyski w oczach, wysoko wznosiła się i gwałtownie opadała pierś.
Wzruszenie Elzy nie uszło uwagi Pitta, więc przestał patrzeć na nią, nachmurzył czoło i umilkł. Robił sobie gorzkie wyrzuty.
Gdy nazajutrz Pitt spostrzegł, że Elza nałożyła swoją najlepszą suknię, opasała czarną aksamitką i spięła rzeźbionym grzebieniem odrastające włosy, ani razu nie spojrzał na nią przez cały dzień i kazał Larkowi podać posiłek do swej kajuty.
Był zły na siebie i na Elzę.
„Witeź" tymczasem pruł bladą powierzchnię oceanu, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji. Ryza odbywała się w warunkach nadzwyczaj pomyślnych i flotylla szybko zbliżała się do Archipelagu Nordenskjólda, skąd już zaledwie kilkanaście godzin pozostało do Tajmyrskiego Jeziora.
W obozie z daleka zauważono czarne obłoki dymu wyrzucanego z kominów płynących statków i gdy „Witeź" wszedł na głęboką wodę jeziora, z piersi ludzi pracujących w „Złotej Studni", jak przezwano dolinę Numy, wyrwał się radosny okrzyk:
– Biały Kapitan! Niech żyje Biały Kapitan!
Płynące za szonerem dwa duże parowce dały powód do różnych domysłów i pytań, na które Olaf Nilsen nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Minęły jednak dwie godziny, gdy rozległy się gwizdki komendy i szoner oddał kotwicę przy zachodnim brzegu Czoa, a dwa nieznane statki – przy północnym przylądku wyspy.
Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.
Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.
– Źle to wam wypadło z tą bandą – zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. – Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem a rzeką Piasiną na zachodzie i zatoką Chatangi – na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt – złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.
– To wszystko bardzo dobrze – mruknął Olaf Nilsen- jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia… Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
– Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi – ciągnął Nilsen. – Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej… Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącymi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia…
– Szkorbut… – wyszeptał Pitt – klęska północnych obszarów… Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu…
– Cóż mamy przedsięwziąć? – spytał Nilsen.
– Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącymi na nich „czeremszą", czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz żurawiną, czarnymi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowia!
Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora wpada do Tajmyru rzeka Łogata, przecinająca stepową miejscowość obfitującą w czeremsze i jagody.
Nazajutrz kawalkada chorych siedzących na wierzchowych reniferach opuściła obóz „Złotej Studni" i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimy.
Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.
– Pitt Hardful dotrzymał słowa!… – pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i. nic więcej – nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące…
Westchnął raz jeszcze i mimo woli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.
– Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! – szepnął do siebie. – Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj… bez nadziei…
Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia" łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką silą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień związanych z „Witeziem", gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swoimi ponurymi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.