Nazajutrz Rynka z kilkoma robotnikami wyruszył na północną stronę grzbietu Mgoa-Moa. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny i mieli sanki z zapasami, ciągnione przez dwa renifery. Do partii przyłączył się Puchacz.
– Pójdę z wami, a zabiorę parę kilofów, może co ciekawego dojrzy moje oko poszukiwacza złota – mówił. – Strzelać nie umiem, ale węszyć złoto potrafię zawsze!
Rynka ominął szczyt Numy i zatrzymawszy się na przeciwległej stronie, wysłał Puchacza z jednym robotnikiem na zbadanie spadków góry. Powrócili wkrótce, nie wykrywszy żadnych śladów.
Dopiero koło godziny szóstej ujrzeli dość obszerną kotlinę, zarośniętą krzakami, dochodzącymi do urwiska.
Rynka skierował ku niemu swoich ludzi. Śnieg był stratowany; ślady wilków biegły krzyżując się w różnych kierunkach.
– Co tam leży? – spytał nagle Puchacz, usiłując przebić wzrokiem mrok.
Po chwili stali nad ogromną kością nieznanego zwierza. Musiał to być olbrzym, bo odłamek biodra sięgał ludziom do piersi.
Widocznie kilka wilków naraz ciągnęło zdobycz, bo szeroka rysa na śniegu szła od urwiska.
– Wilki odeszły lub zaczaiły się w krzakach – zauważył Puchacz – bo żadnego dotąd nie widzieliśmy.
– Ostrożne to i płochliwe bestie – odpowiedział Rynka, przyciskając do piersi karabin. Czarna ściana urwiska wynurzyła się z ciemności. Śnieg w tym miejscu był zupełnie
stratowany i pokryty pakami długich, czarnych i brunatnych włosów, skrawkami skóry, kawałkami mięsa i odłamkami kości.
Ludzie się rozproszyli, szukając zwierza rozszarpanego przez wilki. Szubert, znajdujący się najdalej, zaczął krzyczeć, zwołując towarzyszy. Gdy wszyscy zbiegli się do niego, pokazał im ogromny, znacznie już uszkodzony kadłub, okryty długą, brunatną sierścią.
Widocznie zwierzę leżało w ziemi, lecz osuwające się warstwy urwiska odkryły jego pogrzebane tu niegdyś ciało.
– Słoń! – zawołał zdumiony Puchacz.
– Słoń?! – zapytał Rynka. – Skąd tu na północy słoń, i do tego taki włochaty!
– Ależ patrzcie, inżynierze! – nastawał poszukiwacz. Widzicie – trąba do połowy zjedzona przez wilki, a tu – kły, ale co za kły – z pewnością mają dobre trzy metry, a jak zagięte! O, gdyby ten pan żył, nie dałby się on poszarpać wilkom zebranym z całego świata!
– To nie słoń! – objaśnił uważnie przyglądający się olbrzymowi Szubert. – Jest to mamut. Rozpowiadał o nim nauczyciel, gdy chodziłem do szkoły w Berlinie. Mamuty wyginęły od dawna. Najczęściej zapadały się w bagna i zostawały w nich pogrzebane. Ziemia zamarzała i przechowywała w ten sposób cielska zwierząt.
– Prawda! – zawołał Rynka. – Widziałem w muzeum szkielet mamuta. To piękna niespodzianka, bo kość mamutowa bardzo wysoko się ceni.
Kilofy Puchacza przydały się, gdy partia, rozpaliwszy ognisko, przystąpiła do wydobycia kłów mamutowych, wykrywając przy tym, że widocznie kilka potworów zostało przed tysiącoleciami pogrzebanych w miejscu, gdzie obecnie wyrosło urwisko.
Podczas pracy nad odkopywaniem cielska znaleziono dużo złota.
– Ktoś bardzo hojny ponapychał tu do każdej szczeliny skarby całe! – wołał uradowany Puchacz.
– Wkrótce będziemy spoglądali na złoto jak na zwykłą glinę! – zauważył jeden z robotników.
– Tak, ale tylko tu, na Tajmyrze! – zaśmiał się inny. – U siebie w kraju to sobie od razu przypomnisz, że to nie glina.
Rynka postanowił zdobyć kły jeszcze jednego mamuta. Jednak ludzie byli znużeni drogą i pracą. Wynaleziono więc polanę z rosnącymi na niej kilku modrzewiami, rozpalono ognisko i przystąpiono do przyrządzenia strawy.
Siedzieli wszyscy, spoglądając łakomie na kocioł z gotującą się w nim polewką i na bardzo ponętnie wyglądającą ze skrzyni blaszankę z dżinem.
Po zjedzeniu kolacji skupiono się koło ognia, od czasu do czasu dorzucając do niego zebrane suche gałęzie smolnego drzewa.
Jeden po drugim strudzeni ludzie zasypiali.
Nie spał tylko Puchacz, podniecony widokiem niezwykłego bogactwa gór Mgoa-Moa.
Leżąc rozmyślał nad tym, jakie mogłoby tu powstać przedsiębiorstwo, jakby się dymiły kominy, turkotały wagoniki toczące się PO szynach, szczękały windy opuszczające robotników do szybów, jaki byłby tu zgiełk i dum, gdyby na złotonośne tereny przybyły tysiące chciwych, żądnych bogactwa awanturników, jakich spotykał na Jukonie. Nagle wprost przed sobą ujrzał dwoje jarzących się, zielonych ślepi.
Zerwał się na równe nogi.
Cała polana była już otoczona przez wilki. Zielone, migotliwe źrenice połyskiwały w krzakach ze wszystkich stron. Zwierzęta biegały niespokojnie, kłapiąc zębami, warcząc i nawołując się cichym wyciem.
Nagle duży, stary wilk wybiegł z krzaków, jednym skokiem wpadł na uwiązanego przy sankach renifera i w oka mgnieniu przegryzł mu gardło. Ruchoma masa innych, głucho szczekając, pokryła rzucającymi się ciałami powalone renifery, rozdzierając je na części. Śpiący ludzie porwali się na nogi, rozległy się strzały i kilka wilków potoczyło się na ziemię, brocząc krwią. Miało to jednak nieoczekiwany skutek.
Zgraja zamiast się cofnąć, wpadła w szal wściekłości. Co chwila z krzaków wypadały wilki i rzucały się na ludzi. Kilka razy odpędzano je ciosami kolb, bo strzelanie przy niepewnych, ruchliwych błyskach ogniska nie dawało dobrych rezultatów. Rynka ustawił swoich ludzi kołem, plecami jeden do drugiego, aby można było bronić się od zwierząt, osaczających ze wszystkich stron.
Stara, wychudła wilczyca, najeżywszy sierść i kłapiąc zębami, skoczyła Rynce do piersi. Ledwie zdążył ogłuszyć ją uderzeniem kolby, lecz za nią pomknęło do ataku kilka wilków. Rozpoczęła się walka rozpaczliwa i nierówna, gdyż wszyscy zrozumieli, że będą rozszarpani przez setki głodnych, drapieżnych wilków. Zgromadziły się tu na obfity żer i wpadły we wściekłość, gdy spłoszono je. W sercach zaciekle broniących się ludzi żyła jedyna nadzieja, że towarzysze w obozie usłyszą strzały i pośpieszą na pomoc.
Jednak odsiecz nie nadciągała, a natomiast napływały nowe i nowe stada głodnych, zuchwałych drapieżników.
Nagle rozległ się głos małego, krępego człowieka, który prawie nigdy nic nie mówił i nikomu w oczy nie patrzył. Miał czarną, na całe życie opaloną twarz i bystre oczy. Nazywano go „Borsukiem" za nietowarzyski, milczący charakter.
– Zginiemy… – zamruczał Borsuk. – Tak się nie obronimy. Widzę już, że wilki zbierają się do kupy. Za chwilę rzucą się na nas całą zgrają. Trzeba inaczej…
Mówiąc to, schwycił z ogniska palącą się gałąź i wymachując nią niby czerwonym sztandarem pobiegł w stronę największej kupy wilków. Te odskoczyły w popłochu i rozproszyły się po krzakach.
– Dorzućcie suchych gałęzi do ognia i róbcie jak ja, a prędko, prędko! – krzyknął, ciskając swoją żagiew do krzaków, gdzie natychmiast rozległ się skowyt i trzask zarośli tratowanych przez uciekające wilki.
Ludzie zaczęli rzucać palące się kawałki drzewa, duże smolne gałęzie buchające płomieniem i snopami iskier. Wilki cofały się na całej linii, a gdy zadymiły się i płonąć zaczęły krzaki i wystające ze śniegu suche trzciny – z żałosnym wyciem pierzchły.
– Chwała Bogu! – rzekł Rynka i przeżegnał się. – Gdyby nie Borsuk, zagryzłyby nas te poczwary. Gdzież, towarzyszu, nauczyliście się tego sposobu?
– W moich stronach nieraz zdarzało się być osaczonym przez wilki – mruknął Borsuk.
– A gdzież to? – spytał Puchacz.
– Powiedziałem: w moich stronach – zamruczał mały człowiek nie podnosząc oczu.
– Gdzież są twoje strony? – dopytywał Puchacz. Borsuk nic nie odpowiedział, tylko dziwnie przenikliwie prześlizgnął wzrokiem po twarzach towarzyszy i pochylił głowę.
Z trudem dowlokła się partia do obozu, ciągnąc za sobą naładowane sanki.
Nilsen i Pitt postanowili oddać znalezione cmentarzysko mamutów kupcom, którzy z radością natychmiast zaczęli wydobywać kość mamutową, używając do pomocy Samojedów, ucieszonych nie mniej od wilków z mięsa. Tubylcy nie zastanawiali się bynajmniej nad tym, że mamuty przeleżały w ziemi kilkanaście tysięcy lat. Mięso było dostatecznie świeże i smakowało mieszkańcom tundry znakomicie. Kierowników przedsiębiorstwa w dolinie Numy nie nęciła już kość mamutowa. Mieli złoto, które napływało szerokim strumieniem do ich składu, szczególnie od chwili, gdy Rynka zaczął przebijać poziomą galerię, przecinającą duży pagórek stojący u podnóża Numy.
Zachwycony Rynka co dzień składał raport o stanie robót, które wykrywały nie dające się określić bogactwo.
Wniebowzięty, oszalały Puchacz co chwila wykrzykiwał:
– Czyste złoto! Cały pagórek ze złota!
Istotnie, natura zgromadziła w tym nowym „gnieździe" tak wielką ilość nie tylko drobnego złotego piasku, lecz dużych jego kawałów, porwanych przez wodę ze skruszałej rudy Numy, że najbujniejsza wyobraźnia poszukiwaczy żółtego metalu nie mogła jej objąć. Przezwano złotodajny pagórek „Angielskim Bankiem" i pracowano zawzięcie. Złoto już składano w baraku dla narzędzi i materiałów wybuchowych i w izbach obydwóch kapitanów.