Gdy pierwsze, słabe jeszcze błyski zjawiającego się słońca zaczęły się ślizgać na wschodzie, zwiastując koniec nocy polarnej i zbliżenie się wiosny, Olaf Nilsen i Pitt Hardful, obliczywszy należącą do każdego z nich część złota, przekonali się, że posiadają olbrzymi majątek.
Wiosna zbliżała się szybkimi krokami. Dni stawały się dłuższe i biali ludzie z zachwytem przyglądali się spokojnym, pogodnym zorzom porannym i wieczornym, takim odmiennym od straszliwych świateł polarnych. Wszyscy podnieśli głowy i czuli wesołość w sercu, Pitt Hardful i Bezimienny prawie jednocześnie zaczęli wychodzić z domu. Biały Kapitan nie władał lewą ręką. Bezimienny kulał i krzywiąc drapieżną twarz, mówił z drwiącym śmiechem:
– Żaden policjant mnie nie pozna! Kulawy Bezimienny – kto to widział? Dawniej ci panowie nigdy mnie dogonić nie mogli. A teraz?
– A teraz chyba już nigdy nie będziecie od nich uciekali, towarzyszu? – pytał Pitt.
– No, tak, niby… Lecz będą mię ścigali za stare grzechy, gdybym się zjawił na bruku londyńskim lub paryskim, gdzie, niestety, zbyt dobrze znają mnie menty.
– Musicie się na razie ukryć i wypłynąć dopiero wtedy, gdy prawo już nie będzie mogło ścigać was – poradził Hardful.
– Myślałem o tym, kapitanie – rzekł Bezimienny – i chciałem wystąpić z pewnym planem, jeśli pozwolicie. Może zaprosimy na naradę kapitana Nilsena?
Wkrótce siedzieli we trzech w izbie Pitta.
– Panowie – zaczął Bezimienny – czy macie zamiar prowadzić dalej przedsiębiorstwo w
„Złotej Studni"?
– Nie! – odpowiedzieli kapitanowie. – Gdy stopnieją lody na oceanie, „Witeź" popłynie do Europy i tu już nie powróci.
– Więc rzucacie te bogactwa na laskę losu? – pytał dalej Bezimienny, kurcząc cienkie palce.
– Nic to już nas nie obchodzi! – odparł Pitt. – Bogactwo dla bogactwa – to najgłupsza rzecz! My chcemy korzystać z niego, chcemy żyć podług własnych upodobań.
– Doskonale! – rzekł Bezimienny. – Rozumiem to i tak samo postąpiłbym na waszym miejscu, panowie. Niestety z powodu tymczasowowej niezgody z policją i sądami uczynić tego nie mogę. Muszę spędzić w ukryciu jeszcze osiem lat… Ja i Puchacz, a z nami kupa innych. Proponuję panom zawiązanie spółki z naszą partią dla dalszej eksploatacji „Złotej Studni". Będziemy odkładali waszą część lub przy okazji przesyłali wam, panowie. My już to omówiliśmy pomiędzy sobą. Będziemy wam oddawali połowę zdobytego złota…
– Zgoda! – rzekli kapitanowie.
– Tylko jeszcze jeden mały warunek, raczej prośba! – ciągnął Bezimienny. – Musimy nasze przedsiębiorstwo uzgodnić z prawem tu obowiązującym. Panowie zechcą załatwić tę sprawę w najbliższym konsulacie rosyjskim, któremu będą wpłacali podatek od wywożonego złota. Chcemy istnieć i działać prawnie. Kupcy sprowadzą dla nas potrzebne zapasy, zgodzą inżyniera i lekarza. Wszystko będzie w porządku.
W godzinę później była zawarta umowa, którą podpisali kapitanowie i nowa załoga, niegdyś sprowadzona przez Miguela. Jednak nie wszyscy zechcieli pozostać na Tajmyrze. Do Pitta zbliżył się Rudy Szczur i mruknął nieśmiałym głosem:
– Gdybyście tak, kapitanie, wzięli mnie ze sobą i potrafili ochronić od nowego ula, pojechałbym z wami! Dokąd – to już obojętne…
– Dobrze – rzekł Biały Kapitan. – Obiecuję wam to, Julianie Miguel.
Nie chcieli pozostać też Polacy, marzący o powrocie do kraju, tym bardziej, że byli już ludźmi zamożnymi i wiedzieli, że potrafią pracować z pożytkiem dla siebie i ojczyzny.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich Kula Bilardowa, przybrawszy wspaniałą postawę i połyskując łysiną, zabrał głos:
– Czcigodna publiczności! – mówił stary komik. – Cyrk – piękna rzecz, wolność, chociażby na ławce bulwarów lub pod krzakiem olszyny – też dobra, kupa złota na Tajmyrze – ho, ho, cudo! Jednak klnę się na moją czuprynę, dość mi tego! Stary jestem… Po kościach reumatyzm chodzi jak klown po drabinie, serce skacze bezładnie jak źle wytresowany piesek na arenie, to przodem, to tyłem, nie wiadomo, kiedy i jak… Różne myśli gnębią człowieka, trochę wstyd dokucza, trochę gryzie sumienie, no – i tęsknota… Nie wiem za czym czy za kim, ale tęsknota! Ja mogę bez obawy powrócić do mego miasteczka, szczególnie teraz, gdy jestem wypchany złotem jak ryba ikrą, jak kapciuch tabaką. Ja nie mam szczególnych porachunków z policją. Ciągle wpadałem im w oko, bo mam dostojnie łysą czaszkę, czerwoną buzię, i gdy się trochę zadymię alkoholem, bywałem buńczuczny i niepokorny. Oprócz tego miałem przyjaciół niemile widzianych przez panów policjantów… Z resztą wszystko w porządku, nawet paszport, aczkolwiek o lat dwadzieścia przedawniony, lecz najprawdziwszy!
– Ożenisz się. Kulo Bilardowa, i zostaniesz prezesem towarzystwa pomocy uciśnionej niewinności! – wołali towarzysze.
– Ożenię się? Może… – szepnął łysy komik, a oczy mu nagle zwilgotniały. – Może… Jest na świecie jedna kobieta, która kochała mnie i wierzyła mi. Byłem płochy i marzyłem o innym, niedostępnym dla mnie życiu… Lecz teraz, gdy się zestarzałem, ożenię się, niech i ona zazna spokojnego życia…
Nikt się nie odezwał, nie zażartował i nie wybuchnął śmiechem. Wszyscy zrozumieli prawdę przemawiającą ustami starego błazna cyrkowego.
Tak się ułożyły życiowe plany ludzi, przybyłych na „Witeziu" do „Złotej Studni". Nikt z nich więcej o tym nie mówił i praca, nie przerywana niczym, szła dalej.
Kupcy nie posiadali się z radości. Ich zyski przekroczyły wszelkie oczekiwania. Obóz Nilsena płacił złotem za nabywane towary, tubylcy zwozili stosy drogocennych futer, kości morsowej i mamutowej, bursztynu, skór reniferowych i wyrabianego przez kobiety samojedzkie cienkiego, mocnego zamszu.
Tereny pomiędzy Piasiną a zatoką Chatangi, nigdy nie nawiedzane, przez tubylczych myśliwych, obfitowały w cenne zwierzęta. Samojedzi i Tunguzi szybko zbadali okolice i porozstawiali swoje pomysłowe sidła, chwytając w nie puszyste, białe jak śnieg gronostaje, zwinne łasice i pstre lemingi; ukryte przed okiem zwierząt żelaza i pułapki dostarczały skórek białych, niebieskich i czarnych lisów, zajęcy i wilków; myśliwi zapuszczający się do bardziej na południe położonych lasów zdobywali skóry soboli, kun, tchórzów i niebieskich wiewiórek, a nieraz zabijali białe niedźwiedzie, i nawet bure, które nie ukryły się przed zimą w ciepłych barłogach.
Wszystkie te bogactwa tubylcy zwozili do składów kupców, zamieniając na potrzebne towary i robiąc umowy o dostarczenie ryb, które miały powędrować na rynki europejskie.
Kupcy obiecywali kapitanom powrócić na jesieni i przyprowadzić ze sobą całą flotyllę handlowych statków, otworzyć fabrykę konserw, garbarnię, zakłady krawieckie dla szycia ubrań tubylczych i futrzanych kisów i pimów.
Pitt Hardful był przekonany, że na brzegach Tajmyrskiego Jeziora powstanie nowa osada, i usiłował wpoić kupcom norweskim myśl o niepodległości Samojedów, prastarych posiadaczy tundry. Objaśniał, w jaki sposób należało działać i jakie przytaczać dowody na korzyść sprawy. Norwegowie słuchali uważnie.
Pewnego słonecznego poranku Nilsen spostrzegł pierwszą muchę na śniegu. Było to sygnałem, bo w południe zbiegły drobne strumyczki topniejącego śniegu, i wkrótce wszystkie rowy w dolinie Numy napełniły się wodą, która wpadała do jeziora i rozpływała się po jego zamarzniętej powierzchni, przyśpieszając tajanie lodu.
Przeszło kilka dni i mknąca od góry rzeki kra podniosła lodową powierzchnię jeziora, połamała ją, pokruszyła na drobne tafle, a prąd poniósł je do oceanu.
Zatrąbiły lecące łabędzie, zagęgały gęsi, krzykiem napełniły powietrze stada ptactwa wędrownego, obnażać się zaczęły skały, zrzucając z siebie śnieżny całun, tu i ówdzie błysnęły żółte i czerwone anemony, odziane puchem, wybujałe z ledwie rozmiękłej tundry.
Wiosna wstępowała w swe prawa.
Biały Duch Północy jeszcze długo walczył, smagając zimnym wiatrem, prósząc śniegiem i ścinając lodem wodę w rowach i zatokach Tajmyru. Jednak cofnął się i ukrył za dalekimi lodowymi górami, połyskującymi i skrzącymi się w słońcu jak olbrzymie diamenty, wyrzucone z nieznanej otchłani.
Całą wiosnę i lato trwały roboty w „Złotej Studni" i na obszarze kotliny Numy. W końcu lipca dopiero buchnął słup dymu z komina „Witezia", rozległy się zapomniane słowa komendy, pobiegły przez kluzę łańcuchy wyciąganych kotwic – i syrena długo huczała, jęczała, żegnając zebranych na brzegu ludzi, pozostających na nową zimę i noc polarną.
Kapitanowie z rozrzewnieniem i smutkiem spoglądali z mostku na dum obcych im niedawno włóczęgów, zebranych z całego świata, a takich bliskich teraz, uczciwych i bohaterskich.
Nareszcie Olaf Nilsen rzucił komendę do maszyny:
– Mały chód! Naprzód! Sztorwał na Nord!
Za rufą „Witezia" zakotłowała się i zapieniła woda rozbijana śrubą szonera. Statek drgnął i powoli ruszył naprzód.
Wtedy Pitt Hardful raz jeszcze objął wzrokiem wpatrzonych w niego Bezimiennego, Puchacza, Borsuka, Larka, Crewa, Szuberta, Falkoneta i wszystkich tych, z którymi spędził długie miesiące pracy, niebezpieczeństw i tęsknicy zimnej nocy.