Выбрать главу

– Piękny mi awans! – oburzył się Pitt. – Zresztą nawet na taki awans nie zasłużyłem, gdyż dotąd zielonego pojęcia nie mam o takielunku żaglowym. Co robić, kapitanie? Poradźcie!

– Będziecie, sztormanie, mieć jeszcze powyżej głowy wiatru, szturmów, wielkich- wałów, co niosą na sobie białe gęsie, żagli i innych, nieraz bardzo przykrych rzeczy. Raczej módlcie się, prosząc Niebo, aby zawsze biegła w powietrzu tylko lekka bryza, a po morzu – szeroka głada. Gdy się morze zacznie kurzyć, grać – ciężka będzie praca!

– Niech tak będzie, gdy się już nauczę sam prowadzić „Witezia" i oddawać komendy inne niż wybijanie sygnałów, posyłanie ludzi do biesiadni na obiad lub do forkasztelu na wypoczynek.

Pitt wypowiedział te słowa z tak szczerą rozpaczą, że Olaf Nilsen parsknął głośnym śmiechem.

– Ognisty z was marynarz, mister Siwir! – zawołał.

– A jakże inaczej? – odparł Pitt. – Zechciejcie mnie zrozumieć, kapitanie, że czuję się niewymownie głupio. Noszę tytuł sztormana, a żadnego sztormu na oczy nie widziałem.

Pech!

– Płyniecie dopiero czwartą dobę! – pocieszał go Nilsen. – Zdążycie wszystkiego spróbować. Morze na te przyjemności i rozrywki nie jest skąpe dla nas – marynarzy.

Poza służbą Pitt Hardful dużo myślał o swoim życiu.

Szedł zwykle na sam koniec dziobu i oparłszy się o burtę, patrzył, jak „Witeź", pchany naprzód potężnymi uderzeniami śruby, ciął i płatał powierzchnię morza, odrzucając na obydwie strony wysokie, mieniące się w słońcu tysiącami błysków, a w nocy fosforycznymi zielonymi ognikami wodne skiby, z pluskiem i łoskotem rozpryskujące się na miliony bryzgów i plennych strug.

Pittowi zdawało się, że to morze w szalonym pędzie mknie na ostry, stalowy dziób „Witezia", a nie mogąc go skruszyć, rozstępuje się przed nim, szczerzy białe kły i biegnie dalej. Mimo woli obraz ten wywoływał porównanie. „Witeź" stawał się wielkim, potężnym pługiem, odwalającym na nieobjętej okiem ruchomej roli skibę po skibie, a one znów się łączyły z sobą, tworzyły macierzystą glebę niby nigdy nie ruszoną ostrym lemieszem.

To życie ludzkie! – myślał Pitt Hardful. – Każdy z nas tnie jego powierzchnię i odrzuca mniejsze lub większe skiby. Całe ludy czynią to samo, ryjąc i burząc olbrzymie połacie. Lecz zorana powierzchnia z biegiem wieków wyrówna się sama, zatrze ślady orki i siewu, zniesie i ukryje pod nasypami piasku i ziemi najwyższe, najdumniejsze gmachy i niby płachtą przysłoni wszystko zielskiem i drobnymi zaroślami, które z czasem mogą się zmienić w gęste, dziewicze lasy…

Pitt robił sobie gorzkie wyrzuty.

Rozumiał, że proceder wykonywany przez „Witezia" w tym pływaniu nie był zupełnie uczciwy. Naturalnie że prawo nie mogło karać za to, lecz bądź co bądź wszyscy ludzie z załogi wiedzieli, że robią rzecz zakazaną.

Nie powinienem był przykładać do tego ręki i dawać swoich rad! – myślał. – Dlaczego „Witeź" ma wozić kulomioty dla portugalskich rewolucjonistów i ukrywać swój ładunek leżący w rumie pod niewinnymi towarami i różnymi gratami okrętowymi? Dlaczego nie wiezie węgla do Dakaru, pszenicy lub mąki na Przylądek Dobrej Nadziei, lecz właśnie -kulomioty? Dlatego, że za przewóz węgla i mąki kupcy zapłaciliby dziesięć razy taniej, niż za ładunek złożony z kulomiotów. A więc za pieniądze wszystko się robi? Nawet przed samym sobą wszystko się usprawiedliwia? Ej, Eryku Stefan, źle zaczynasz nowe życie!

Kto by zobaczył w tej chwili sztormana, byłby bardzo zdziwiony. Miał drżące usta i błyszczące, załzawione oczy. Patrzał przed siebie wylękłym, bezradnym wzrokiem i nerwowym ruchem kurczowo zaciskał zimne palce.

Po chwili jednak z mglistej dali wypłynęły niedawne obrazy, bolesne, trwogą przejmujące. Ponure biuro dyrektora Swena i jego pogardliwe słowa: „zgniła latorośl"… A później podejrzliwe spojrzenia i krzyżujące się, podstępne pytania kupców, właścicieli okrętów, kierowników towarzystw asekuracyjnych – wszystkich tych ludzi, których prosił o byle jaką pracę, aby tylko nie umrzeć z głodu, aby utrzymać się na „drodze uczciwego życia"…

Z jaką odrazą i hańbiącą, krzywdzącą obojętnością, za którą ukrywały się pogarda i strach, zbywano niczym dawnego aresztanta numer 13!

Gdy obrazy te jeden po drugim stawały przed nim jak przerażające, wstrętne widma nocne, Pitt zaciskał gardło, aby nie krzyczeć, nie wybuchnąć łkaniem.

Po chwili jednak przypomniał sobie o postanowieniu wywalczenia sobie życia, wyrwania mu zwycięstwa, zmuszenia wszystkich, aby zapomnieli o jego przeszłości, ciężko odpokutowanej za odrapanymi murami więzienia.

– Tak! – szepnął wtedy zbladłymi ustami. – Tak! Albo zginę, albo zwyciężę! Wezmę życie i los za łeb, skieruję je tam, dokąd zechcę! Poprowadzę je drogami kamienistymi, gdzie śmierć czyha na każdym zakręcie ścieżki, za każdym odłamem skały, za każdym pniem zwalonego drzewa, lecz wyjdę na szeroki gościniec, i ten musi zaprowadzić mnie daleko… tam, gdzie mój rodzony brat nie będzie się wstydził spotkania ze mną i śmiało nazwie mię po imieniu… Tak będzie!

W mgnieniu oka twarz Pitta Hardfula zmieniła się do niepoznania.

Był to znowu sztorman „Witezia" taki, jakim go poznała cała załoga, gdy po raz pierwszy w towarzystwie kapitana Olafa Nilsena stanął na deku szonera.

Oczy mu ściemniały i nabrały twardego, bacznego wyrazu, usta mocno się zacisnęły, aż zadrgały mięśnie koło uszu, na twarzy zjawił się zwykły, spokojny uśmiech z odcieniem znudzenia i obojętności, taki obcy dla zaciętych, surowych warg i nieruchomych źrenic długo ściganego, przyczajonego zwierza.

Zdawało się Pittowi, że nikt na statku nie widział go w chwilach jego słabości i wewnętrznej walki.

Jednak na pokładzie „Witezia" znalazł się jeden człowiek, który podpatrzył sztormana.

Gdy Pitt stał w ulubionym miejscu na dziobie szonera, a dusza jego miotała się w męczącej rozterce i w ciężkiej mgle wspomnień, przed okrągłym okienkiem forkasztelu zjawiła się młoda, niewieścia twarz Ottona Lowego. Szeroko rozwarte oczy długo patrzyły na zgnębioną, stroskaną postać sztormana i nie mogły oderwać się od niej.

Otto Lowe stał przed okienkiem i przyciskał obie dłonie do mocno bijącego serca, śledząc każdy ruch Pitta, każdy grymas bólu, marszczący mu czoło i usta.

Gdyby sztorman wiedział o tym, z pewnością nie zdziwiłby się, że jego zmieniona twarz nie uszła uwagi majtka, gdyż pośród załogi „Witezia" młody marynarz był jedynym człowiekiem zachowującym uczucia ludzkie i zdolność do zrozumienia cierpień obcego człowieka.

Inni – to byli półdzicy żeglarze, żądni złota i krótkich, silnych, burzliwych wrażeń na lądzie, gdy po kilkumiesięcznej, znojnej, wyczerpującej pracy na morzu rzucali nareszcie gruby tał czeladzi portowej, która cumowała statek, mocno przywiązując go od dzioba i rufy do słupów przystani; marzyli o tym nadbrzeżu z jego szynkami, tawernami, domami gry, gwarem, muzyką i rubasznymi, wesołymi dziewczynami, łakomymi na amerykańskie dolary, angielskie funty i ciężkie hiszpańskie durosy.

Ludzie ci dążyli do bogactwa, lecz żaden z nich nie wiedział, w jaki sposób mógłby je zużyć. Nie posiadali żadnych planów życiowych, żadnych zamiarów i upodobań wymagających zamożności. Ich rozrywki, nałogi i nawyknienia pozostały prostacze, chociaż każdy z nich zwiedził niemal cały świat i włóczył się nie tylko po wszystkich morzach, lecz też po londyńskiej Regent Street i Piccadilly, po bulwarach Marsylii i Bordeaux, po kanałach Amsterdamu i Wenecji, po zgiełkliwym nowojorskim Broadwayu, po wspaniałym granitowym nadbrzeżu Petersburga, po złocistym Bundzie wesołego Frisco i po barwnej Szanghajskiej Nanking-Road. Na ich potrzeby życiowe zupełnie wystarczało zwykłe myto marynarskie, regularnie co miesiąc wypłacane, a z premiami i dodatkową płacą za odbyte ruty nie wiedzieli co robić, i po pijanemu rzucali zbywające pieniądze pieszczotliwym dziewczynom po tawernach lub na ladę w barach portowych, dumni ze swej hojności i bogactwa.

Ponure lub tępe, pozbawione myśli i wyrazu twarze, zamglone, dziko lub złośliwie patrzące oczy, wykrzywione albo lubieżnie uśmiechnięte usta, ohydne, zgniłe słowa, co chwila padające z nich, olbrzymie, potworne, przepojone siłą, alkoholem, dymem tytoniu i wybuchającą na krótko a gaszoną na długo żądzą – świadczyły o charakterach tych ludzi.

Wspaniali, urodzeni marynarze, śmiałkowie nieraz walczący spokojnie ze śmiercią, tytani zmagający się z żywiołami, znoszący nadludzkie trudy i do bohaterskich wysiłków w zakresie swego zawodu nawykli – pozbawieni byli myśli, poczucia sprawiedliwości i współczucia w życiu na lądzie, bardziej zawiłym i sztucznym, a wymagającym liczenia się nie tylko z sobą i swoimi towarzyszami, lecz z całym społeczeństwem, z całą ludzkością.

Na „Witeziu" zaś, zaczynając od kapitana Olafa Nilsena i kończąc na kuku Tun-Lee, pitraszącym przy kambuzie nie bardzo wybredną strawę morską, marynarze zajęci byli tylko pomaganiem sobie na deku szonera, bacząc, aby łańcuch kotwicy nie wciągnął pracującego obok towarzysza do kluzy i nie zmiażdżył mu stopy lub żeby przy nagłym rozwijaniu żagli nie został strącony ktoś z rei na pokład lub na falę. W tych wypadkach działało tu nie uczucie braterstwa lub przyjaźni, lecz raczej „instynkt okrętu", gdzie każdy osobnik jest jakby poszczególnym mięśniem potężnego ciała.