Выбрать главу

Tylko Otto Lowe był innym człowiekiem. Innym chociażby dlatego, że szynki, zniszczone zielone stoły w spelunkach gry hazardowej, bary zatłoczone marynarzami różnych narodowości i pijanymi kobietami, pełne zgiełku, krzyków, nieraz ciężkich łkań i odgłosu strzałów rewolwerowych lub ryku i wycia bijących się ludzi – nigdy prawie nie widziały wiotkiej postaci młodego marynarza z „Witezia".

Podpatrzywszy zmienioną twarz sztormana i jego zgnębioną postawę, Otto Lowe od razu zrozumiał, że w duszy nieznajomego przybysza, jakim był dla wszystkich majtków „mister Siwir", zagnieździł się palący ból lub tęsknota.

Tego nie mogliby zrozumieć ani Olaf Nilsen, ani Michał Ryba lub mechanik Mikołaj Skalny nawet wtedy, gdyby stali na wprost sztormana i wpatrywali się w twarz jego z odległości pół jarda; nie zrozumieliby, jeżeliby nawet sam Pitt Hardful zwierzył się im z miotających nim uczuć.

Jak może zrozumieć ciężar wilgotnego skwaru równika północna sosna, płaszcząca się po kamienistej glebie, wykoszlawiona, lecz potężna, głęboko wżarta korzeniami w ziemię i

skałę?

Jak może zrozumieć siłę zastrzyku surowicy przeciw wściekliźnie rozjuszony dziki bawół, w szale bijący rogami w pnie olbrzymów dżungli i w omszałe głazy, ukryte w mroku kniei?

Oprócz Pitta Hardfula na „Witeziu" był jeszcze jeden dręczony niepokojem człowiek. Co prawda męczyła go obawa wyłącznie o swoja skórę.

Był to Grek, tak podstępnie porwany przez sztormana.

Czcigodny Panopulos skarżył się wszystkim na swój los i dopytywał z trwogą w glosie, czy „Witeź" uniknie spotkania z portugalskimi krążownikami, które powinny mieć czujne oko nad wybrzeżem swoim na Atlantyku, być może tuż za Cieśniną Gibraltarską.

Olaf Nilsen a wkrótce i inni z załogi szonera przestali rozmawiać z Grekiem i na jego pytania odpowiadali grobowym milczeniem, przerażającym tchórzliwego potomka Alkibiadesa i Temistoklesa.

Tylko Pitt Hardful starał się go uspokoić i pocieszyć, lecz to, co mówił sztorman, nie przekonywało Greka.

Pitt bowiem zwykle mówił do niego:

– Czego panu brakuje, panie Panopulos? Śliczna pogoda, spokojne morze, wygodna kajuta. Nasz kucharz nakarmił pana dziś wspaniałą marsyliańską zupą z ryb, ostryg, krabów, cebuli, czosnku i czerwonego pieprzu, aż oczy panu na wierzch wyłaziły. A pan ciągle niezadowolony! Spotkamy portugalski krążownik? Cóż w tym dziwnego? Od tego jest on krążownikiem, aby. wszędzie krążył i węszył. Jeżeli-zatrzyma nas i zażąda oddania naszego ładunku – oddamy i jako bezpłatne premium dołączymy do tego… pana, panie Panopulos, bo jesteś przecież kargadorem-pełnomocnikiem firmy, towarzyszącym okrętowi z jej towarami. Co Portugalczycy z panem uczynią? Nie wiem, zupełnie nie wiem, bo nie jestem Portugalczykiem, panie Panopulos! Gdybym był na ich miejscu, powiesiłbym pana na pięć minut na jednej z rej, a później wyrzuciłbym za burtę. No ale, powtarzam, że nie jestem Portugalczykiem i mam nadzieję, że do Casablanki dowieziemy pana bez szwanku. Pociesz się, panie Panopulos, korzystaj ze świeżego powietrza, zjadaj ogniste zupy naszego Tun-Lee, pij dżin i whisky kapitana Nilsena i pal mój tytoń – dobry do fajki, mocny i nieoceniony na morzu, bo nie gaśnie nawet od wody!

Mówiąc to, Pitt podawał Grekowi woreczek z czarnym jak torf tytoniem.

Grekowi na płacz się zbierało, lecz chciwe palce sięgały po tytoń i wyciągały z woreczka potężną szczyptę, wkrótce znikającą w obszernej fajce przymusowego pasażera „Witezia".

A szoner pruł i pruł morze, minął wyspę Alboran i coraz bardziej zbliżał się do Cieśniny Gibraltarskiej.

– Tam się zarysowują Słupy Herkulesa – pouczył Greka sztorman, wskazując ręką skały Gibraltaru. – Był on narodowym bohaterem walczącej Grecji, a pan żyje w ciągłym strachu. Wstyd, panie Panopulos, wstyd!

Grek nienawidził Pitta i z wściekłością, przez zemstę, wypalał mu czarny, dymiący jak proch tytoń.

W ciągu następnych trzech dni „„Witeź" minął ponury, groźnie najeżony angielskimi działami Gibraltar i trzymając się bliżej Tan-geru, zaczął okrążać afrykański ląd, płynąc na południe.

Gdy kapitan zauważył kawałki drzew, liście i korę, wynoszone do oceanu przez jakąś rzekę, kazał zwolnić bieg szonera i ostrożnie kierować go do lądu.

– To rzeka Sebou – rzekł do Pitta. – Jesteśmy niedaleko od Mehdiya. Powinniśmy podejść możliwie blisko do portu, lecz w nocy…

– Tak! – odpowiedział sztorman. – Tu właśnie mamy wyładować kulomioty, jeżeli ktoś po nie się zgłosi od firmy Janis. Zbrzydł mi ten ładunek jak nieczyste sumienie!…

Nilsen zaśmiał się z cicha.

– Delikatny z was dżentelmen, mister Siwir! Musicie się przyzwyczaić do naszego procederu – mruknął.

– Ja do takiego procederu nie chcę się przyzwyczajać, kapitanie! – odparł twardym głosem Pitt i zajrzał zimnymi źrenicami w czarne, skośne oczy Olafa Nilsena.

– To się zobaczy… – odburknął Norweg.

– Nic innego nie zobaczycie, kapitanie! – odpowiedział sztorman, nie spuszczając wzroku z twarzy Nilsena. – Ze mną inaczej musicie żyć i odmienną drogą dążyć do bogactwa, mister Nilsen!

– Gadasz jak kaznodzieja – pogardliwie wzruszył ramionami olbrzym.

– Mówię co myślę, i wiem, że potrafię dopiąć swego, kapitanie!

Takie rozmowy kilkakrotnie już wynikały na pokładzie „Witezia", i gdyby ktoś postronny mógł bacznie śledzić wszystko, co się działo na małym szonerze, zauważyłby coraz wyraźniejsze zdziwienie, nie opuszczające twarzy surowego kapitana, i coraz większy spokój i upór, malujący się w oczach jego pomocnika.

Nilsen zaczynał instynktem wyczuwać, że coś nowego wrywa się do życia „Witezia", a Pitt Hardful rozumiał zdumienie kapitana i już wiedział, że potrafi wzbudzić w nim zaufanie.

Gdy ściemniało, od zarysowujących się w oddali płaskich brzegów lądu ku „Witeziowi" odpłynęło kilka sporych feluk maurytańskich, z podniesionymi łatanymi żaglami.

– Czy są wieści od transportowego towarzystwa „Pireus"? – zawołał z pokładu zbliżającej się łodzi mały, czarny człowiek. – Jaka nazwa statku?

– „Witeź" – odpowiedział Nilsen. – Ruta: Marsylia – Casablanca. Mamy na burcie kargadora firmy „Pireus".

– Przybyliśmy po część ładunku, bo otrzymaliśmy telegram – oświadczył mały człowiek z feluki.

– Spuścić falrep! – krzyknął kapitan.

Zgrzytnęły na blokach łańcuchy i wkrótce na deku zjawił się Syryjczyk, przedstawiciel firmy Janis. Rozpoczęło się wyładowywanie skrzyń z kulomiotami i nabojami, skargi Panopulosa, wyjaśnienia Pitta i Nilsena, wreszcie melodyjny brzęk szklanek z winem i whisky i wesoły śmiech ludzi siedzących w biesiadni.

Po północy Syryjczyk razem z Panopulosem przeszli na felukę, bo Grekowi szoner zbrzydł do reszty. „Witeź" zaś ruszył naprzód całą siłą pary, aby o wschodzie słońca dojść do Casablanki.

Istotnie, gdy pierwsze, jeszcze blade, zamglone promienie słońca zarumieniły szpile masztów, stojący na bakborcie sztorman ujrzał białe budynki i ciemnozielone plamy ogrodów dużego miasta, ze strzelającymi nad nim kwadratowymi minaretami meczetów muzułmańskich, uwieńczonymi złotymi kulami i półksiężycami.

Słońce wschodziło coraz wyżej i minarety stawały się różowe, później złote, a gdy wielka gwiazda-dzienna ukazała swoją płomienną tarczę – rozległe miasto wyłoniło się z morza, przyodziane w jaskrawe, połyskujące srebrem szaty.

Ta najwyższa wieża to minaret sułtana Sidi Mohammeda ben Abd Allęba – rzekł, podchodząc do burty, kapitan. – Podpływamy do Casablanki! Wesoły to port!

Załoga już się szykowała do zakotwienia szonera i do wyładowania towarów. Z luki prowadzącej do rumu ściągano brezent i drewniane pokrycie, sprawdzano i smarowano trosy, przygotowywano chodnik, cumy i zwoje łapanek.

Zwalniając bieg i sygnalizując różnobarwnymi flagami „Witeź" wchodził w bramę portową, utworzoną z dwóch brekwaterów zakończonych wysokimi bakami o silnych świetliskach, jeszcze nie zgaszonych z powodu wczesnej godziny.

Nilsen przeciął główny port i wszedłszy do małego, krzyknął bosmanowi słowa komendy:

– Oddać kotwicę!

– Oddać kotwicę! – powtórzył bosman.

Z warkotem pobiegł łańcuch przez kluzę, rozległ się plusk padającej kotwi, przez krótką chwilę jeszcze turkotał bratszpil, aż rozległ się głos bosmana: -Grunt!

– Ali right! – odpowiedział kapitan. – Zacumować od dziobu!

– Zacumować od dziobu! – jak echo odezwał się Ryba. „Witeź" znieruchomiał przy wysokim nadbrzeżu małego portu. Nie zwlekając odnaleziono biuro syryjskiej firmy i rozpoczęto wyciąganie dostarczonych towarów z głębokiego rumu szonera. W dwie godziny po południowym posiłku waterlinia „Witezia" podniosła się o cały jard do góry. Wyładowanie rumu było pomyślnie zakończone i wszystkie dokumenty portowe, celne i transportowe podpisane.