Выбрать главу

Robert Sheckley

Bilet na Tranai

Pewnego pięknego czerwcowego dnia do biura Międzygwiezdnej Agencji Podróży wszedł chudy i zdeterminowany młody człowiek w stroju o stonowanych barwach. Minął kolorową reklamę, przedstawiającą Święto Zbiorów na Marsie, nie poświęcając jej nawet spojrzenia. Również gigantyczny fotofresk, na którym widniały tańczące lasy Triganium, nie przyciągnął jego wzroku. Zignorował także całkiem sugestywny obraz, przedstawiający prastare obrzędy na Opiuchus II i dotarł do biurka urzędnika rezerwującego bilety.

— Chciałbym zarezerwować przelot na Tranai — oznajmił.

Agent biura podróży zamknął swój egzemplarz książki „Wynalazki przydatne w domu i w pracy” i zmarszczył brwi.

— Tranai? Tranai? — spytał. — Czy to jeden z księżyców planety Kent IV?

— Nie, to nie żaden księżyc — odparł młody człowiek. — Tranai jest planetą, okrążającą gwiazdę o tej samej nazwie.

Chcę zarezerwować przelot na tę planetę.

— Nigdy o niej nie słyszałem — zauważył agent, wyciągając z biurka katalog gwiazd, uproszczoną wersję mapy gwiazdozbiorów, a także egzemplarz „Mało uczęszczanych połączeń wewnątrzgalaktycznych”.

— No dobrze — oznajmił w końcu. — Jak widać, zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego. Chce pan więc zarezerwować przelot na Tranai, panie…

— Goodman. Marvin Goodman.

— Panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że Tranai jest mniej więcej tak daleko, jak tylko można dotrzeć z Ziemi, pozostając wciąż jeszcze w Drodze Mlecznej. Tam nikt się nie wybiera.

— Wiem o tym. Czy mógłby pan jednak załatwić mi ten przelot? — spytał Goodman. W jego głosie dało się słyszeć powstrzymywane z trudem podekscytowanie.

Agent potrząsnął przecząco głową.

— Nie ma takiej możliwości — stwierdził. — Nawet gwiazdoślizgi nie zapuszczają się tak daleko.

— A na jaką odległość od Tranai mógłbym się dostać z pana pomocą?

Agent posłał mu triumfalny uśmiech.

— Po co zawracać sobie tym głowę? — spytał. — Mogę wysłać pana do jakiegoś świata, na którym będzie wszystko to, co na tym… Tranai, a oprócz tego będzie on miał walory takie, jak: niewielka odległość, okazyjne ceny, przyzwoite hotele, wycieczki…

— Zamierzam dotrzeć na Tranai — powiedział ponuro Goodman.

— Ale nie ma sposobu, aby tam się dostać — tłumaczył cierpliwie agent. — A właściwie na jakich walorach tego miejsca panu zależy? Może byłbym w stanie pomóc panu w tej kwestii.

— Może pan mi pomóc, rezerwując dla mnie przelot tak daleko, jak…

— Czy chodzi panu o przygodę? — spytał agent, szybkim spojrzeniem dokonując oceny niezbyt atletycznej budowy młodzieńca i charakterystycznego dla intelektualistów zgarbienia jego pleców. — Pozwoli pan, że zasugeruję mu Africanus II, pierwotny świat pełen dzikich plemion, szablozębnych tygrysów, ludożerczych paproci, ruchomych piasków, aktywnych wulkanów, pterodaktyli i innych rzeczy w tym stylu. Ekspedycje na tę planetę wyruszają z Nowego Jorku co pięć dni i łączą w sobie skrajne ryzyko z absolutnym bezpieczeństwem uczestników. Gwarantowana głowa dinozaura albo zwrot pieniędzy.

— Tranai — stwierdził Goodman.

— Hmm — urzędnik spojrzał szacująco na świadczące o determinacji zaciśnięcie warg Goodmana oraz nieugięty wyraz jego oczu. — Być może jest pan zmęczony purytańskimi restrykcjami, panującymi na Ziemi? W takim razie proszę rozważyć sugestię udania się na Almagordo III, perłę Pasa Południowogalaktycznego. Nasz dziesięciodniowy pełnopłatny plan pobytu obejmuje wycieczkę przez tajemniczy Almagordiański Kasbah, wizyty w ośmiu night-clubach (pierwsza kolejka na koszt firmy), wizytę w fabryce cynkitu, gdzie uczestnicy mogą nabyć prawdziwe cynkitowe pasy, buty i portfele po fenomenalnie niskich cenach, a także wycieczki do dwóch gorzelni. Dziewczyny z Almagordo są piękne, tryskające energią i w uroczy sposób naiwne. Uważają, że turysta jest najwspanialszym i najbardziej godnym pożądania typem ludzkiej istoty. Oprócz tego…

— Tranai — stwierdził Goodman. — Na jaką odległość od niej może mnie pan przewieźć?

Urzędnik z ponurą miną wydobył plik biletów.

— Na pokładzie „Królowej Konstelacji” może pan dotrzeć do Legis II, gdzie przesiądzie się pan na „Splendor Galaktyki”, który zabierze pana na Oume. Tam będzie pan musiał zaokrętować się na lokalny gwiazdolot, który po przystankach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Oysterze dowiezie pana na Tung-Bradar IV, jeśli nie zepsuje się po drodze. Stamtąd gwiazdoślizg przetransportuje pana przez Galaktyczny Wir (jeśli rzeczywiście dociera aż tak daleko) do Aloomsridgii, skąd wciąż jeszcze kursuje statek pocztowy. W ten sposób będzie pan miał za sobą mniej więcej pół drogi. Potem zaś będzie pan już zdany na siebie.

— Świetnie — odparł Goodman. — Czy mógłby pan jeszcze dziś wieczorem dokonać wszystkich niezbędnych formalności?

Urzędnik skinął głową.

— Panie Goodman — spytał w końcu, zdesperowany — a właściwie co takiego jest na tym Tranai, co tak pana przyciąga?

Goodman posłał mu pełen uszczęśliwienia uśmiech.

— Utopia — odrzekł.

Marvin Goodman przeżył większość swego życia w miasteczku Seakirk w stanie New Jersey, kontrolowanym od blisko pięćdziesięciu lat przez tego lub innego polityka. Większość mieszkańców Seakirk nie reagowała już na powtarzające się przejawy korupcji wśród wysoko i nisko postawionych urzędników, hazard, wojny ulicznych gangów a także pijaństwo nastolatków. Byli przyzwyczajeni do widoku rozpadających się autostrad i szos, do pękających wodociągów, pamiętających chyba jeszcze czasy starożytne, do elektrowni wyłączających co chwila dopływ energii, do starych budynków, w których mieszkali, a które dosłownie rozpadały się, podczas gdy grube ryby budowały sobie coraz większe wille, coraz dłuższe baseny, coraz bardziej imponujące ogrzewane stajnie. Ludzie przyzwyczaili się do tego. Ludzie tak, ale nie Goodman.

Jako urodzony krzyżowiec, Marvin pisywał sążniste artykuły, które nigdy nie były publikowane, prowadził agitację na rzecz uczciwych kandydatów do władz, którzy nigdy nie zostali wybrani, organizował Obywatelską Ligę Postępu, ruch Lud Przeciw Gangsterom, Unię Obywatelską na rzecz Uczciwej Policji, Stowarzyszenie Przeciwników Hazardu, Komitet na rzecz Równych Możliwości Zatrudnienia dla Kobiet i chyba cały tuzin innych.

Z tych wysiłków nigdy nic nie wyszło. Ludzie byli zbyt apatyczni, by zależało im na czymkolwiek. Politycy po prostu wyśmiewali się z niego, a Goodman nie znosił, gdy ktoś się z niego śmiał. Potem zaś, jakby nie dość było jego dotychczasowych kłopotów, narzeczona Goodmana rzuciła go dla hałaśliwego młodego człowieka w sportowej kurtce o krzykliwych barwach, który wolny był od tendencji do zbawiania całego świata, wyjąwszy może zainteresowanie kontrolnym pakietem akcji w miejscowej spółce budowlanej, czyli SBS.

To był druzgoczący cios. Wyglądało na to, że dziewczyna w ogóle nie przejmuje się faktem, iż SBS używa do produkowanego przez siebie betonu zdecydowanie nadmiernych ilości piasku, a także — dla oszczędności — „obcina” całe centymetry z długości stalowych dźwigarów nośnych.

— No dobra, Marvie, i co z tego? — mawiała. — Tak to po prostu jest. Musisz być realistą!

Goodman nie zamierzał być realistą. By powetować sobie doznaną przykrość, udał się natychmiast do baru Eddie’ego „Księżycowa Poświata”, gdzie pomiędzy jednym drinkiem a drugim zaczął kontemplować uroki szałasu z gałęzi, znajdującego się gdzieś w zielonym piekle na powierzchni Wenus.