Выбрать главу

O pogodzie trudno powiedzieć, by była wymarzona na podróż, na przemian świeciło słońce i padał deszcz. Największe jednak wrażenie zrobiły na Tiril wierzchołki gór. Wiele z nich było płaskich jak stół. Przewodnik wyjaśnił jej, co prawda głównie gestami, że w epoce lodowcowej Islandię pokrywał lód. Pod nim jednak wulkany wyrzucały z wnętrza Ziemi wrzącą lawę i rozżarzony popiół Lawa, hamowana przez lodowy dach, rozlewała się pod nim i w ten sposób utworzyły się szerokie, płaskie szczyty.

Tiril miała wrażenie, że strasznie się wloką. Tak wiele dni już upłynęło od czasu, gdy przyśnił jej się Móri na pustkowiu.

Na pewno już dawno nie żył.

Ach, nie, to nie może być prawda, nie wolno tak myśleć!

Pewnego dnia przewodnik wskazał na rzekę, którą właśnie mijali:

– To Öxnadalur.

I znów znajoma nazwa z opowiadania Móriego! Diakon z Myrka przeprawił się przez rzekę płynącą przez Öxnadal, a potem utonął w rzece Hörga. Znała historie Móriego na pamięć, uwielbiała je, na ich wspomnienie przenikał ją dreszcz emocji.

– Myrka? – spytała.

Wskazał na wschód. Daleko, za górami i dolinami…

– Nie jedziemy tamtędy – odparł. – Ruszymy inną drogą. Do Holar.

Pokiwała głową.

Zaprzyjaźnili się, tak zresztą być powinno, kiedy dwoje ludzi wybiera się w długa, uciążliwą podróż. Tiril cieszyła się, że przewodnik jest starszym, budzącym zaufanie człowiekiem. Miał żonę, dzieci i wnuki. Towarzystwo młodszego mężczyzny mogło być kłopotliwe. Istniałoby wtedy niebezpieczeństwo, że zainteresują się sobą nawzajem, mógł też okazać się typem natręta.

A Tiril nie chciała, by jej myśli zajmował ktoś inny niż Móri.

Niewiele mogła opowiedzieć o przyczynie swej wyprawy, nie starczało jej na to słów. I jak wyjaśnić, że wyruszyła w tak daleką drogę tylko dlatego, że coś jej się przyśniło? Albo że pewien czarnoksiężnik wskrzesił albo nie wskrzesił z martwych od dawna nie żyjącego biskupa, aby zdobyć jego księgę? I że we śnie widziała go, wpadającego do bezdennego krateru gdzieś na odległym, pustym płaskowyżu?

Nie miała pojęcia, gdzie może znajdować się ten płaskowyż, żywiła jednak nadzieję, że w Holar trafi na jakiś ślad Móriego.

Tiril nie doceniała jednak wrażliwości Islandczyków. Oni wyczuwali tajemnicze istoty, wiedzieli, czym są dramatyczne przygody. Gdy po wielu dniach, kiedy byli już coraz bliżej Holar, uznała wreszcie, że musi opowiedzieć o Mórim, Nerze i śnie, który ją tu sprowadził, przewodnik, Steinar Hafthorsson, wysłuchał jej z pełnym zrozumieniem.

Dysponowała też teraz znacznie większym zasobem słów, więc odważyła się na trudniejszą rozmowę.

– Przywykliśmy do podobnych historii – tłumaczył, widząc jej zdumioną minę. – Wiemy, że natura żyje. Spójrz na to usypisko kamieni! Ono należy do elfów, jest ich tutaj wiele. Zawsze zostawiamy tu modlitwę z prośbą o szczęśliwą podróż. Jeśli ktoś modli się do Boga zamiast do elfów, przyjmujemy to bez złości. Widzisz, Tiril, nie jest takie ważne, do kogo człowiek się modli. Na świecie jest wiele religii, we wszystkich jest jakiś bóg, do którego ludzie wznoszą modły. Trzeba to akceptować. Bo to nie Bóg jest najważniejszy, lecz modlitwa. Własne oddanie. Ono jest jakby energia, gwałtownie zagęszczona, bijącą od człowieka. A energia zawsze gdzieś dociera, coś osiąga. Dlatego właśnie modlitwa może uratować ludzkie życie.

Rozemocjonowany zapomniał, że Tiril niewiele rozumie. Na jej życzenie powtórzył wszystko wolniej i krótszymi zdaniami. Wreszcie pojęła.

– A ten stos kamieni? – spytała. – Co to znaczy, że zostawiacie tu modlitwę?

– Piszemy kilka słów na tym, co akurat jest pod ręka, na kawałku drewna, papieru albo na kamieniu, wkładamy do wydrążonej kości i wciskamy między głazy.

– Zróbmy to – ucieszyła się Tiril. – Ale nie mam ani…

Steinar wyjął potrzebne przybory z bagażu dźwiganego przez piątego, jucznego konia. Tiril nie myślała o niebezpieczeństwach grożących im podczas podróży. Jej jedynym życzeniem był Móri, Móri, Móri. Taką właśnie prośbę napisała i wsunęła do wydrążonej kości.

Przyroda na północy była inna. Doliny zieleńsze. Góry bardziej strome, ale przełęcze łagodne. Na łąkach pasło się wiele koni i owiec.

Ponieważ przewodnik zabrał trzy dodatkowe konie, cztery wierzchowce na zmianę niosły ludzi na grzbietach. Dzień wcześniej jechali przez wielkie pole lawy i Nero poranił sobie łapy. Dzielnie jednak znosił ból.

– Niedługo odpoczniesz – pocieszała go Tiril. – Kiedy tylko spotkamy Móriego.

Jeśli w ogóle go spotkamy, pomyślała z trwogą.

Holar…

Tutaj biskup Gottskalk prowadził swą Czarną Szkołę. Tiril trochę o niej wiedziała, rozpytywała bowiem już wcześniej. Impulsy przyszły z osławionej Czarnej Szkoły na Sorbonie we Francji.

Pierwszym, który dał podstawy tej szkole czarnej magii, był rzymski poeta Wergiliusz, żyjący w ostatnim stuleciu przed narodzeniem Chrystusa. W średniowieczu wielce go poważano, był wszak zdolnym… tak, właśnie czarnoksiężnikiem. Krążyło wiele historii o jego niezwykłej znajomości wiedzy tajemnej. W niektóre nie chciało się wierzyć – na przykład w to, że stworzył czarodziejskiego konia albo że rozmawiał z duchami z Wezuwiusza. Inne opowieści były bardziej prawdopodobne. Ale Wergiliusz najbardziej się wsławił jako autor wielkiego eposu, „Eneidy”.

Jego nauka o czarnej magii dotarła więc aż na północ Islandii, myślała Tiril. Dreszcz przebiegł jej po plecach. To, co tajemnicze, mistyczne i przerażające, najłatwiej za- korzenia się w świecie, we wszystkich krajach, także na jego krańcach.

Na Islandii czarną magię określano słowem „galder”, a czarnoksiężników nazywano mistrzami galdru.

Sympatyczny przewodnik opowiedział jej nieco więcej o tutejszej Czarnej Szkole w Holar. Zamknięto ją wiele, wiele lat temu, ale ostatnio wznowiła działalność. Oczywiście czarnoksięskie praktyki uprawiano w tajemnicy, ale krążącym pogłoskom nie udało się zapobiec. Wspominano w nich o nadzwyczaj zdolnym i bardzo niebezpiecznym czarnoksiężniku.

– Jak on się nazywa? – natychmiast spytała Tiril.

– Mówią o nim Mag-Loftur.

A więc nie Móri, zdziwiła się Tiril w duchu.

– To młody chłopak – ciągnął przewodnik. – Ale jego zdolności zdają się nie mieć granic. Ostatnio, kiedy tu byłem, słyszałem niesamowitą historię. Podobno próbował wskrzesić z martwych pewnego starego biskupa, który…

– Mag-Loftur?!

– Tak. Towarzyszył mu młodziutki diakon. On twierdzi, że Magowi-Lofturowi się powiodło! A w każdym razie prawie. W to, co mówi chłopiec, należałoby właściwie wierzyć, bo mało brakowało, a postradałby zmysły ze strachu. Co noc dręczą go koszmary.

Tiril była wstrząśnięta, wzburzona, niczego nie mogła zrozumieć. Co to miało znaczyć? Gdzie w tym wszystkim Móri?

– Jak nazywa się ten młody chłopiec?

– Słyszałem jego imię… jak to było?

Wreszcie sobie przypomniał.

Muszę z nim porozmawiać, postanowiła Tiril. On może coś wiedzieć, przynajmniej czy Móri był tutaj, czy nie.

Zabrakło jej śmiałości, by porozmawiać z Magiem-Lofturem. Już samo jego imię brzmiało trochę strasznie, poza tym był rywalem Móriego.

Ostatni dzień jazdy wzdłuż Skagafjördhur zdawał się nie mieć końca. Zwykle tak bywa, że kiedy człowiek jest już blisko celu podróży, zaczyna mu brakować cierpliwości.

Tiril przestała już mieć nadzieję, że odnajdzie Móriego, a tym bardziej że znajdzie go żywym. Skoro jednak dotarła tak daleko, postanowiła dowiedzieć się dokładnie, jaki los go spotkał, poznać prawdę, choćby była najbardziej gorzka.