Выбрать главу

– Kiedy? – spytał jeden z bliźniaków.

– Powinien zacząć działać za dwadzieścia cztery godziny.

– Nie, nie – odezwał się drugi bliźniak, błyskając metalowymi zębami. – Kiedy zabawimy się z tymi kobietami?

Powinna była się tego domyślić. Bracia byli jak dwa roboty zaprogramowane wyłącznie na torturowanie i mordy. Po uruchomieniu procesu odsalania nie zamierzała darować Francesce życia. Zazdrościła jej osiągnięć naukowych i urody, a po za tym chciała się zemścić za to, że straciła przez nią dużo czasu i pieniędzy. Do Gamay nie żywiła szczególnych uraz. Tyle tylko, że lubiła załatwiać sprawy do końca.

– Wkrótce – odparła z lodowatym uśmiechem.

37

Śniady nocny strażnik, były żołnierz piechoty morskiej, stał na końcu mola Walhalli i palił papierosa. Kiedy zjawił się jego zmiennik i poprosił o raport, zmrużonymi oczami spojrzał na lśniące w słońcu jezioro i pstryknięciem posłał niedopałek do wody.

– Ruch jak w ulu – odparł śpiewnym akcentem z Alabamy. – Całą noc latały śmigłowce.

Na dźwięk łopat nadlatującego helikoptera były żołnierz Zielonych Beretów, zmiennik strażnika, spojrzał w górę.

– Mamy następnych gości – powiedział.

– Co się dzieje? Pracuję w nocy, a śpię w dzień, więc mało do mnie dociera.

– Na naradę zlatują się grube ryby. Cała załoga na nogach, a teren strzeżony jak nigdy. – Zmiennik spojrzał na jezioro. – Płynie “Królowa Tahoe”, punktualnie.

Podniósł lornetkę do oczu i skierował ją na tyłnokołowiec sunący wolno w stronę północnego krańca jeziora. “Królowa Tahoe” przypominała trochę parowiec z filmu Statek komediantów. Pomalowana na biało wyglądała jak polukrowana, a jej dwa pokłady oddzielone były jasnoniebieskim pasem.

Z przodu miała dwa wysokie czarne kominy, a młócące spokojną wodę jeziora, pchające ją naprzód koła łopatkowe biły w oczy jaskrawą czerwienią. Na górnym pokładzie trzepotały na wietrze czerwone, białe i niebieskie chorągiewki.

– Hmm – mruknął strażnik, lustrując pokład. – Niewielu tam dziś turystów.

Nie byłby tak spokojny, gdyby wiedział, że przyglądają mu się te same zielone jak rafa koralowa oczy, które wczoraj patrzyły na niego spod paralotni. Austin stał w przypominającej kształtem pudełko cygar sterówce na pokładzie dziobowym. Obserwował strażników na molu, oceniając ich czujność. Widział, że są uzbrojeni, ale najwyraźniej się nudzili.

Przy sterze stał kapitan statku, pochodzący z Emerald Bay, doświadczony weteran żeglugi jeziorowej.

– Zwolnić o parę węzłów? – spytał.

Tylnokołowiec był zbudowany z myślą o wygodzie, a nie szybkości podróży. Jeśli zwolni jeszcze bardziej, stanie w miejscu, pomyślał Austin.

– Płyniemy tak jak teraz, kapitanie – odparł. – Ze spuszczeniem łodzi nie powinno być problemu.

Spojrzał na molo i zobaczył, że jeden strażnik odchodzi, a drugi się chowa. Liczył, że utnie sobie drzemkę.

– Dziękuję za pomoc. – Wyciągnął dłoń. – Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy panu kłopotu, wynajmując statek w ostatniej chwili.

– Żegluję tą łajbą tam i z powrotem i jest mi obojętne, kto nią płynie. A poza tym ten rejs jest znacznie ciekawszy od zwykłej wycieczki.

Firma żeglugowa nie chciała tracić dziennych dochodów, a przekonanie jej, że wynajęcie statku jest sprawą wagi państwowej, wymagało sięgnięcia do kieszeni i telefonów z samego Waszyngtonu.

– Cieszę się, że sprawiliśmy panu frajdę – powiedział Austin. – Pora. ruszać. Kiedy pan nas wysadzi, nie zwalniajcie.

– A jak wrócicie?

– Właśnie się zastanawiamy – odparł z uśmiechem Austin.

Opuścił sterówkę i zszedł do przestronnego salonu na dolnym pokładzie. Zwykle byłoby tam pełno turystów, którzy jedząc i pijąc podziwialiby wspaniałe krajobrazy. Dziś siedzieli tam tylko dwaj ludzie, Joe i Paul – Zavala włożył już wojskowy skafander z czarnym kapturem, a Trout przeglądał jakiś wykaz. Austin szybko się przebrał, a potem wraz z Zavalą przeszedł przez furtę w relingu, przez którą wsiadali i wysiadali pasażerowie.

Gdyby nie wisząca przy burcie tylnokołowca drewniana platforma, wpadliby do wody. Zbudowana na morskich pontonach ratowniczych – podłużnych kiszkach z mocnego nylonu – tratwa mogła unieść kilka ton. Rankiem umieścili na niej łódź podwodną. Contos sprawdzał właśnie, czy podczas pośpiesznego montażu nie popełnili większych błędów.

– Jak wygląda? – spytał Austin.

– Nie tak dobrze jak ta, którą Huckleberry Finn pływał po Missisipi – odparł Contos, kręcąc głową. – Ale obleci z braku laku.

– Dzięki za takie uznanie dla naszego szkutniczego kunsztu – rzekł Zavala.

– Postarajcie się jej nie stracić – powiedział Contos. – No bo na czym będę przeprowadzał testy?

Bez osłaniających go płacht Seabus wyglądał jak gruba plastikowa kiszka. Był wersją turystycznej łodzi podwodnej pływającej na Florydzie, przeznaczoną do transportu ekip pracujących pod wodą na średnich głębokościach. W przezroczystym sztywnym kadłubie z akrylu przewoził do sześciu osób wraz ze sprzętem. Kadłub spoczywał na grubych, okrągłych płozach, kryjących balast, zbiorniki trymowe i pędniki. Wyżej, przy burtach, znajdowały się dodatkowe zbiorniki balastowe i pojemniki ze sprężonym powietrzem. Tę zewnętrzną konstrukcję spajała ze sztywnym kadłubem twarda okrągła rama. Dwuosobowy kokpit umieszczono z przodu łodzi, a z tyłu znajdowało się jej elektryczno-hydrauliczno-mechaniczne serce i śluza powietrzna, umożliwiająca nurkom opuszczanie i powrót do Seabusa pod wodą.

– Zbliżamy się do celu – oznajmił Trout i spojrzał na zegarek. – Trzy minuty do wodowania.

– Jesteśmy gotowi – odparł Austin. – A jak z tobą, Paul?

– Nie może być lepiej – odparł z niepewnym uśmiechem Trout.

Wcale nie czuł się dobrze. Bardzo martwił się o Gamay i strasznie pragnął wziąć udział w tej akcji. Niemniej wiedział, że ze swoją niesprawną ręką tylko by zawadzał. Austin przekonał go, że na powierzchni jest potrzebny ktoś trzeźwo myślący, kto w razie niebezpieczeństwa wezwie wojsko.

Do przeniesienia łodzi podwodnej na tratwę sprowadzili dźwig. “Królowa Tahoe” odpłynęła wczesnym rankiem, zanim na nabrzeżu zrobił się ruch. Trzymała się blisko brzegu aż do chwili, kiedy zawsze wyruszała w rejs. Mimo dużego obciążenia holowana tratwa huśtała się i kołysała na boki. Na dany sygnał Zavala i Austin jednocześnie przekłuli nożami nylonowe pontony. Głośny syk powietrza szybko przeszedł w bulgotanie. Pontony sflaczały. Kiedy tył tratwy zanurzył się w wodzie, odpięli liny przytrzymujące łódź podwodną, weszli do niej przez właz rufowy, sprawdzili szczelność i usadowili się w kokpicie.

Przód tratwy uniósł się w górę, lecz wkrótce opadł i zaczął tonąć, bo z pontonów uszło powietrze. Jak na tak nowoczesną łódź podwodną, była to prymitywna metoda wodowania, ale zdała egzamin. Po zatonięciu tratwy Seabus utrzymał się na wodzie. Zatańczył w kilwaterze tylnokołowca i zniknął w pianie ubitej przez łopaty kół na rufie. Kiedy opuścili się niżej, woda z niebieskozielonej stała się granatowoczarna.

Austin wyregulował balast i zawiśli piętnaście metrów pod powierzchnią. Napędzane bateriami silniki zawyły, gdy Zavala dodał gazu i skierował łódź w stronę brzegu. Na szczęście nie natrafili na żaden prąd przeciwny i mogli utrzymać prędkość dziesięciu węzłów. Osiem kilometrów do brzegu pokonali w pół godziny.

Zavala kierował łodzią, Austin śledził ekran hydrolokatora. Skaliste urwisko, sięgające na trzydzieści metrów w głąb jeziora, miało u podstawy szeroką półkę. Na niej, bezpośrednio pod pływającym molem, sonar wykrył bardzo duży obiekt. Podnieśli oczy i na tle jasnego nieba zobaczyli długi zarys pomostu i pływaków. Austin miał nadzieję, że znudzony strażnik nie zwróci uwagi na odgłosy dochodzące spod wody. Kiedy Zavala ciasną spiralą sprowadzał łódź w dół, Austin na przemian śledził radar i sprawdzał wzrokiem otoczenie.

– Przestań schodzić! – polecił.

Zavala zareagował natychmiast i łódź zatoczyła koło niczym głodny rekin.

– Podeszliśmy za blisko półki? – spytał.