Hutch brnęła właśnie przez strumień, kiedy w końcu usłyszała. Daleki szept, niesiony tu tchnieniem wiatru. Brzmiał jak: „…mać”.
Zerwała się do biegu.
Carson był w stanie pojąć prostą zajadłość zwierza na tropie obiadu. Ale tutaj miał do czynienia z czymś więcej. Za wiele wkładały wysiłku w to, żeby go dorwać. Zastanawiał go ich niezwykły upór. Zachowywały się tak, jakby rozumiały, że istoty ludzkie mogą stanowić dla nich zagrożenie. Czy jest możliwe, aby przechowywały w pamięci mgliste wspomnienie o dawnych mieszkańcach tego miejsca i jakoś to sobie skojarzyły?
Bez względu na wszystko odczuł zadowolenie, kiedy zobaczył, że zawahały się na jego widok. No i jeszcze jeden łut szczęścia — na tej zniszczonej powierzchni nie poruszały się szybciej niż on. Patrzył, jak się zbliżają, wspinając na połamane betonowe fragmenty, ześlizgując się bezradnie w pęknięcia i szczeliny. Jeden spadł z muru.
Carson stał tuż obok schodów. Zachowała się część balustrady. Usłyszał trzepot skrzydeł i zobaczył, jak na poręczy przysiada wielki ciemnozielony ptak. Barierka zadrżała. Ptak z wyraźnym zainteresowaniem przyglądał się stworom. Głowa podrygiwała mu tak samo jak ziemskim skrzydlatym. Rozpiętością skrzydeł przypominał orła. Ptak pochylił się do przodu, wstrząsnął się groźnie, a potem nagle zapikował pomiędzy kraby i porwał jednego w szpony, trzymając go pod takim kątem, żeby unieszkodliwić groźny skalpel. Skorupiak skrzeknął, ptak zagdakał i zniknął w mroku nocy.
— Nie masz jakichś krewnych? — rzuciła za nim Janet.
Kilka chwil później dobiegł ich z dołu mięsisty trzask.
Ostatnia nadzieja na ucieczkę w dół po schodach za chwilę mogła się rozwiać jak dym. Janet nie spuszczała wzroku z Carsona.
— Jesteś pewien, że chcemy dać im się odciąć?
Nie odpowiedział.
— Moglibyśmy na nich siedzieć. Wspiąć się na wyższy poziom. Nie będą mogły tam wejść za nami.
— To cholerstwo się pod nami zawali. Dajmy Hutch jeszcze trochę czasu.
Tak więc czekali. Aż w końcu nadeszły kraby.
Carson stał na szeroko rozstawionych nogach, przejmujący go ból zepchnął w najdalszy kąt świadomości. Stwory przed nim pokrywały całą powierzchnię muru — ciemna horda, której nie miał nadziei powstrzymać. Niemniej zwolniły, jakby wiedząc, co się święci. Kiedy pierwsza linia zbliżyła się na odległość metra, wycelował w nie pulser. Zatrzymały się.
Carson patrzył.
Chwila ciągnęła się w nieskończoność. Aż w końcu — jakby na dany sygnał — skalpele poszły w górę i stwory ruszyły szarżą.
Lampka ostrzegawcza na pulserze mrugała czerwono. Pociągnął za spust i powiódł promieniem po ich szeregach, wiedząc, że nie ma czasu, by zabijać pojedyncze sztuki. Zranić jak największą liczbę — myślał, łudząc się nadzieją, że to wystarczy, by się cofnęły. Zapiszczały, poczerniały i zbiły się w bezładną kupę, jak samochodowy karambol.
Cofnęły się szybko, a broń Carsona wysiadła.
Janet przysunęła się bliżej krawędzi muru.
— No dobra — powiedziała.
W tej chwili usłyszeli głos Hutch.
— Hej.
— Słuchamy.
— Potrzebuję więcej hałasu. Słyszę cię. Wahadłowiec musi być gdzieś bardzo blisko.
Carson stęknął.
— Trochę za późno, Hutch.
— Mów do mnie — wściekła się. — No dalej, Carson!
Wyryczał w gwiazdy jej imię.
— Za późno! — krzyczał. — Cholera, już za późno!
— Teraz dobrze — oznajmiła Hutch. — Tak trzymaj.
Carson pozostał na swoim miejscu w nadziei, że jego widok trochę onieśmieli stwory. Za przykładem Janet znalazł sobie gałąź. Odarł ją z licznych odrostów i zważył w dłoniach. Uzyskawszy zadowalający wynik, dołączył do Janet. Stanęli jedno przy drugim.
Carson lubił uważać się za człowieka bywałego w świecie. Nie stronił od seksu i znajdował przyjemność w oddawaniu się swoim pasjom. W stosunku do kobiet zawsze pozostawał uczciwy. Nie był szczególnie sentymentalny, niemniej niektóre z nich zapadły mu w serce na długo. Z dwoma czy trzema mógłby się nawet ożenić, gdyby nie okoliczności. Ale nigdy w swoim życiu nie doświadczył tak silnego przypływu uczuć — miłości do innej istoty ludzkiej — jak w ciągu tych kilku rozpaczliwych chwil u boku Janet Allegri, na szczycie muru w ruinach portowego miasta.
Lampa Hutch wyrwała z mroku zarys wahadłowca, wysrebrzyła go tak, że mógłby go dojrzeć cały świat. Połyskujący metalicznym chłodem kadłub krył — pomyślała teraz o tym z rozpaczliwym drgnieniem radości — moc, której przedtem nie doceniała. Pokrywa kabiny pilota uniesiona była w górę, a ze środka chaotycznymi seriami buchały przekleństwa Carsona.
— Dobra, Frank — rzuciła do mikrofonu. — Mam go.
— To dobrze. Teraz rusz tyłek.
Przemknęło jej przez głowę, że jeśli Jake’a dopadło coś w środku wahadłowca, to wciąż jeszcze może tam być. Ale nie miała czasu na rozmyślanie. Pomknęła sprintem przez polanę, wskoczyła na drabinkę i z ulgą przekonała się, że przynajmniej kabina jest pusta.
— Już lecę — rzuciła do mikrofonu. — Nie przerywajcie sygnału, zapalcie lampy i nie zapomnijcie, gdzie mieliście stać.
Zapaliła silniki, zaciągnęła pokrywę i zatrzasnęła drzwi do ładowni. Lista kontrolna. Mój Boże, jak ciężko odrzucić stare przyzwyczajenia. Ale nie miała czasu na żadne kontrole.
— Nic z tego — zameldował Carson. — Wygląda na to, że nie mamy szans. Kraby spychają nas do końca muru. Jak daleko jesteś?
Uniosła się w powietrze.
— Będę nad wami za dwie minuty.
Ustawiła odbiór na sygnał Carsona, zawróciła i wrzuciła dopalacze. Zamigotała lampka przy mechanizmach lądowania — nie schowała wsporników. Niech tak zostaną. Wahadłowiec mknął nad morzem osrebrzonego listowia. „Szukaj dziury”.
„Dziury Maggie”.
Sięgnęła ręką za siebie i wyciągnęła ze schowka nowy pulser. Położyła go na siedzeniu obok.
Carson i Janet bronili się teraz kijami. Carson tłukł w nie i walił, aż drewno na końcu potrzaskało w kawałki. Janet zamaszystymi ruchami zmiatała wielkie ich ilości za krawędź muru. Ale sytuacja wyglądała beznadziejnie i zdążyli już wymienić ostatnie pytające spojrzenia nad krawędzią muru, kiedy nad głowami rozbłysły światła.
— Widzę was — mówiła Hutch. — Możecie się wyrwać? Jedno ze stworzeń dziabnęło Carsona w zdrową kostkę, ale zobaczył je w porę, cofnął nogę i skalpel nie zdążył się zagłębić.
— Niemożliwe — odpowiedziała Janet.
Dokładnie nad nimi schodził w dół czarny kadłub, otoczony pierścieniem połyskujących świateł.
— Głowy do góry — rzuciła Hutch.
Szczyt muru pokrywało ruszające się mrowie.
„Co one myślą — zdziwił się w duchu Carson — że ile nas tu jest do podziału?”
W tej przerażającej chwili wydało mu się absurdalne, żeby aż tyle krabów uganiało się za dwójką ludzi. Wybuchnął śmiechem.
— Na ziemię — rozkazała Hutch. — I uważajcie na wsporniki.
Rzucili się posłusznie na ziemię, a jeden z skorupiaków wbił się w prawe udo Carsona. Janet zdzieliła go swoim kijem. Carson oślepł na chwilę z porażającego bólu.
Wsporniki zbliżały się tuż nad jego głowę.
Hutch pchnęła drążek do przodu. Szczyt muru wydał jej się teraz wąski jak wstążka. Cały się ruszał od krabów. Już nie widziała toczącej się pod spodem bitwy. Wahadłowiec miał oczywiście kamery w podwoziu, ale nie chciała ich włączać — nie chciała się rozpraszać. Zamiast tego skupiła się na wymiarach swego lądowiska. Trzymaj się równo. I przy środku.