— Co to za anomalie? — zapytał.
— Obłoki, jak mi się wydaje. Dwa.
— Tutaj? — zdumiała się Angela, spoglądając w krystalicznie czyste niebo, najwyraźniej myśląc o tym samym, o czym myślał Carson: że mówią o czymś, co wisi w powietrzu.
— Jeden w odległości 12 AU — zbliża się. Drugi jest po przeciwnej stronie Słońca. Jeszcze nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że żaden z nich nie krąży po orbicie.
— Obłoki, powiadasz?
— Tak. Obłoki.
— To niemożliwe — orzekła.
— Poślemy wam zdjęcia.
— Dobra. Tak, przyślijcie je. — Ruszyła z powrotem do wnętrza kopuły. — Frank, nie masz nic przeciwko temu?
— Nie. Wróć i zobacz, co tam mają. Zobaczymy się w wahadłowcu.
Miotacz strumieni cząsteczkowych ogólnego zastosowania typu ATL 1600 to był jeden z tych, jakich na Quraquie używano do wycinania szybów w polarnym lodzie. Prosty w obsłudze, wytrzymały i wysoce efektywny. Wytwarzał wąski, dobrze zogniskowany strumień i mógł — nawet korzystając tylko ze skromnego zasilania wahadłowca — ciąć płaskowzgórze, jakby było ono gigantycznym kawałkiem sera.
Na Quraquie miotacze pobierały napę bezpośrednio ze stacji orbitalnej. Tutaj, na wahadłowcu, szybko wyczerpałyby się im zapasy energii, nie mogli więc wykorzystać pełnej mocy. Stąd konieczność ograniczenia do siedmiu godzin operacji dziennie. Prace będą postępować naprzód bardzo powoli.
Jednak prawdziwy problem stanowił fakt, że takim miotaczem trudno jest operować. Zaprojektowano go do instalowania na pokładzie specjalnie wyposażonych kapsuł. Carson będzie zmuszony celować nim z luku ładowni podczas lotu wahadłowca. Podpórka Hutch tak naprawdę służyła tylko temu, aby zapobiec wypadnięciu instrumentu lub jego operatora przez otwarte drzwi luku. Jedna tylko rzecz działała na ich korzyść — półtonowa jednostka w tej grawitacji ważyła niespełna dwieście kilo.
Angela dołączyła do nich wyraźnie podekscytowana.
— Nie wiem, czy to można łączyć z tym, czego szukamy, ale mamy przed sobą parkę bardzo dziwnych stworzonek. — Opisała im, co widziano ze statku. — Terry uważa, że to obłoki.
— A ty nie?
— Nie. Obłoki rozpadłyby się na strzępy w tych polach grawitacyjnych. One tylko wyglądają jak obłoki. Muszą być ciałami stałymi. Ten wybrzuszony przypisywałabym iluzji.
— Czy to nie mogą być obłoki wodorowe? — zapytała Hutch.
— Nie.
— Myślałam, że istnieje wiele wodorowych obłoków.
— Rzeczywiście. Ale nie bywają w takim rozmiarze. Te są o wiele za małe. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak coś takiego mogłoby się uformować. — Uśmiechnęła się z widocznym zadowoleniem. — Będziemy mieli na nie oko.
Pomogła im poprzypinać tysiącsześćsetkę, potem przeszła na przód wahadłowca, by zająć fotel pilota.
— Jesteśmy gotowi?
Byli gotowi.
— Dobra. Mam zamiar tu się zabezpieczyć. Co mnie martwi najbardziej, to fakt, że i wy i tysiącsześćsetka skupicie się po jednej stronie. Nie wykonujcie żadnych gwałtownych zmian pozycji. A kiedy każę wam zamknąć, zróbcie to natychmiast i przesuńcie się na drugą stronę. Wszystko jasne? A jeśli to coś rzeczywiście wam się wyrwie i zacznie wypadać, niech nikt go nie łapie. Nie waży wprawdzie nawet połowy tego, na ile wygląda, ale pamiętajcie, że wy też nie. Nie chcę tu żadnych zabitych.
Życzyła im szczęścia i odizolowała kabinę pilota. Hutch rozsiadła się wygodnie.
Będą lecieć z otwartymi drzwiami ładowni, bo obudowa miotacza wystawała poza pojazd. Przywiązali liny do pasków.
Angela zapuściła silniki i pomknęli w górę. Wahadłowiec okrążył trójkę kopuł, zakręcił na wschód i odleciał znad płaskowzgórza. Przejaśniło się, wiał północny wiatr.
— Wzgórza najprawdopodobniej zostały ukształtowane przez metanowe lodowce — mówiła Angela. — Ciekawe, czy ten księżyc miewa okresy lodowcowe.
Ciągnęła jeszcze przez chwilę ten temat, podczas gdy Carson i Hutch cierpieli z tyłu wszelkie niewygody jazdy. Pod nimi rozciągał się niezmierzony śnieżny krajobraz, widzieli, jak krawędź wzgórza — długa na jakieś dwieście metrów — zostaje z tyłu. Pędzili teraz nad równiną. Carson doszedł do wniosku, że powinni zacząć od tych łatwiejszych, żeby się oswoić z narzędziem.
Hutch zastanawiała się, czy Angeli zdarzyło się kiedykolwiek latać z otwartym lukiem ładowni. Raczej mało prawdopodobne, ale trzeba przyznać, że ta kobieta rzeczywiście znała swój wahadłowiec. Otwarte drzwi wytwarzały dodatkowy opór, przez co statek wykazywał tendencję do zbaczania na sterburtę, ale Angela radziła sobie z tym znakomicie.
Najprostsze zadanie przedstawiało sobą płaskowzgórze na południu. Miało już mniej więcej prostokątny kształt, tylko że jeden z boków częściowo zapadł się, pozostawiając sporą dziurę. Trzeba będzie to wyrównać. Jeśli chodzi o resztę — przyjdzie im co najwyżej wygładzić kąty proste na rogach.
Światła kontrolne dla poszczególnych faz miotacza umieszczone były w jaskrawożółtej kasetce w kształcie łezki, a jego czarna, polerowana obudowa przypominała lufę strzelby. Można nim było operować automatycznie lub ręcznie. Przeprogramowanie automatyki na współczynniki odpowiadające sytuacji wahadłowca było po prostu zbyt czasochłonne, więc zadecydowali, że będą prowadzić go ręcznie.
— W razie wątpliwości — rzekł Carson — kieruj się własnym nosem.
Była tam para uchwytów, lunetka z celownikiem i spust, który okazał się bardzo nieporęczny. Tak więc postanowili zignorować spust i zmajstrowali sobie zdalne sterowanie. Miało to wyglądać tak: Carson wyceluje, a Hutch w odpowiedniej chwili przyciśnie guzik.
— Zbliżamy się do celu — poinformowała ich Angela. — Przelećmy się parę razy dookoła, żeby pomyśleć, jak najlepiej się za to zabrać.
Janet ku swojemu zaskoczeniu odkryła, że poprzednią misję na 4418 przywiózł Harley Costa, facet, którego znała. Kiedy się spotkali, był właśnie w drodze na Canopus. Wiecznie zajęty, niewysoki człowieczek, który ignorował ludzi nie zainteresowanych astronomią. Janet poświęciła nieco czasu na to, żeby się zorientować w jego specjalności, zadała więc później kilka odpowiednich pytań i szybko się zaprzyjaźnili.
Harley na ogół nie używał zdań pojedynczych. Jego nadmiar energii zalewał zwykłe związki syn taktyczne. Zaś poglądy sposobiły się z góry do bitwy. Deptał raczej (nie zwalczał) poglądy przeciwne, z radością palił wszelkie obiekcje i z miażdżącą stanowczością oznajmiał własne decyzje. Harley nigdy nie wypowiadał opinii — on prezentował niezbite prawdy. Zastanawiała się, jaką osobą był jego partner, wrzucony tu z nim na rok czy dwa.
Przeglądając teraz raporty na temat 4418 niemalże słyszała jego głos. Harley jak wszędzie, tak i tutaj znalazł obiekty godne wzbudzenia jego zainteresowań. Wykrył aktywność sejsmiczną i wulkaniczną w zupełnie nietypowych miejscach, a także jakieś anomalia we wzorcach pól magnetycznych wokół gazowych olbrzymów. Zebrał całą serię pomiarów dotyczących tutejszego słońca, a na koniec dla rozrywki obliczył datę jego ostatecznej zagłady.
Zatrzymywali się nad poszczególnymi światami, dokonywali pomiarów i ruszali dalej. Ponieważ prawo Bode’a mówiło im, gdzie mają ich szukać, pewnie nie zawracali sobie głowy szerokim monitorowaniem okolicy, tak więc istniało prawdopodobieństwo, że mogły mu umknąć inne obiekty w tym systemie, nawet jeśli osiągały rozmiary całych planet.
Czy te dwa obiekty były tu już wtedy?