— Myślisz, że to może mieć znaczenie? — zapytała Hutch.
— Sam nie wiem. Ale może mieć.
Hutch przyszło do głowy, że ten klocek koloru dyni może stanowić dla przyszłych archeologów taką samą zagadkę jak dla nich Oz.
Następny w kolejce był wzgórek na wschodzie. Trzy razy większy niż ten, przy którym poprzednio pracowali, i bardzo spękany. Co więcej, kiedy zaczęli pracę, okazało się, że jest bardzo kruchy. Ściany łuszczyły się pod lekkim dotknięciem promienia, odpadały całe duże partie lodu. Eksperymentowali więc z natężeniem i kątem ustawienia promienia, aż odkryli, za strzały o małej mocy i z góry dają najlepsze wyniki.
— Jak we wszystkim innym — skomentował Carson, kiedy cięli po plasterku i polerowali powierzchnię — zwycięża jedynie finezja. Subtelne dotknięcie.
Połączenia z Ashley stawały się coraz trudniejsze. Po dwudziestu czterech godzinach statek oddalił się od nich na jakieś piętnaście milionów kilometrów. Przy takiej odległości sygnały przesyłane wiązką laserową potrzebowały aż dwóch minut, żeby przebyć całą drogę. Rozmowy stały się powolne, frustrujące, a obie grupy zaczęły odczuwać narastającą izolację.
Ekipa na powierzchni przespała fazę nocy. Ale cała trójka zerwała się o świcie, gnana chęcią do roboty. Skonsumowali solidne śniadanko, a potem wrócili na wschodni płaskowyż.
Mieli nadzieję, że skończą ścianę, którą zaczęli wczoraj, i wymodelują narożnik. Hutch lubiła pracę przy narożnikach. Stanowiły miłe urozmaicenie w tej monotonii.
Ponieważ większość prac prowadzona była z powietrza, Angela przesiadywała zwykle samotnie w kabinie pilota. Przyglądała się tam obrazom nadsyłanym z Ashley — zdjęciom zbliżającego się obiektu. Tego obłoku — niewielkiego, fioletowawego i tak absolutnie niemożliwego.
Czasem aż musiała się opamiętać, przypomnieć sobie, gdzie jest i co robi, nakazać sobie myśleć o własnym zadaniu, o ludziach, którzy wisieli w otwartych drzwiach jej ładowni. Ale — mój Boże! — to był wspaniały czas.
Jedyna ciemna strona tego wszystkiego to fakt, że nie ona siedziała teraz za sterami Ashley Tee.
Po drugiej stronie kanału łączności Drafts przeżywał na przemian chwile ekstazy i depresji. Czujniki dawały im tylko bardzo powierzchowne odczyty.
— Wiesz, co bym chciał zrobić — oświadczył w pewnej chwili — włożyć pieniążek w usta i postawić Ashley tuż przed tym czymś. Poczekać, aż się po nas przetoczy i zobaczyć, co będzie.
To zdanie przyciągnęło jej uwagę, mimo że nie wierzyła, by mówił serio. Ale i tak wcisnęła guzik transmisji i kazała mu natychmiast o tym zapomnieć, bo ona poważnie zaszkodzi mu w papierach, jeżeli jeszcze choćby raz o tym wspomni. Ale zanim te jej groźby zdołały dotrzeć na Ashley, on sam szybko dodał:
— Jasne, że nic podobnego nie zrobię. Nie wydaje mi się, żeby wysłanie sondy na wiele się zdało, ale będę próbował jedną tam zapuścić.
Później, kiedy znaleźli się z powrotem na ziemi, Carson przyszedł do kabiny pilota na lunch. Hutch pozostała w ładowni, bo w kabinie nie było dość miejsca dla trzech osób. Carson żuł właśnie swą kanapkę, a Angela planowała jutrzejszy lot, kiedy między jednym a drugim kęsem nagle rzucił:
— A to co znowu?
Patrzył przy tym na ekran nad jej głową.
Obiekt wysuwał jakieś palce.
I pomimo całego swego przygotowania, myślowych przyzwyczajeń całego jej życia i głębokiego przeświadczenia, że wszechświat jest miejscem poznawalnym i głęboko racjonalnym, Angela poczuła w środku niespokojny skurcz.
— Skąd mam wiedzieć? — rzuciła niemal ze złością, jakby wszystko to była sprawka Carsona.
Coś się wysuwało. Może nie od razu palce, ale coś wyraźnie sterczało. Jakieś wypustki.
— Siedem — powiedziała Angela. — Naliczyłam siedem.
— Jedna z nich dalej się dzieli — zauważył Carson.
Rosły coraz dłuższe i coraz węższe. Hutch przyszło na myśl, że przypominają palce starego maga w „Uczniu czarnoksiężnika”.
— Mamy jakieś pomiary? — zapytał Carson. Angela sprawdziła tablice kontrolne.
— Najdłuższa ma dwadzieścia tysięcy kilometrów, plus minus sześć procent. Nie mamy jeszcze odczytu o szybkości rozprzestrzeniania się.
— To po prostu smugi — orzekła Hutch.
Tak. Na pewno smugi. Angela poczuła gwałtowną ulgę, a zaraz potem zrobiło jej się głupio, tak jakby przez cały czas nie wiedziała, że to w końcu okaże się czymś bardzo prozaicznym.
— Tak — potwierdziła.
Ale smugi szybko przestały zachowywać się jak smugi. Zaczęły rozchodzić się na boki, zachodzić na siebie, mieszać się ze sobą. Iluzja rozwiała się. Rzecz wyglądała teraz jak delikatna kometa z wielką ilością ogonów. Albo jak statek kosmiczny, który przed chwilą eksplodował.
W środku muszą następować jakieś potężne erupcje, które wyrzucają wszystko na zewnątrz.
— Myślę, że to się rozpada — orzekła Angela.
Zadźwięczał dzwonek i na ekranie pojawiła się twarz Draftsa.
— Popatrzcie sobie na nasz cel — rzucił.
Carson podniósł w górę dłoń.
— Właśnie widzimy.
Drafts oczywiście nie zareagował. Jego obraz miał kilkuminutowe opóźnienie.
Angela przeżywała niemal ekstazę.
— Prześliczne — stwierdziła. Nic, co dotąd zdarzyło się w jej tak burzliwym przecież życiu, nie mogło się równać z tym, co w tej chwili odczuwała. Nie mogąc się powstrzymać, krzyknęła radośnie i wyrzuciła w górę zwiniętą pięść.
— Niezłe — powtórzyła. — Ale co to właściwie jest?
Wyglądało, jakby się pruło.
Od centralnego obłoku odtaczały się teraz na boki komety wlokące za sobą smugi dymu.
— Do cholery, co się dzieje? — znów dotarł do nich głos Draftsa.
Cały proces trwał nieprzerwanie, tak powoli, że zrazu trudno było dostrzec jakiś ruch. Między platformą a statkiem przepływała gorączkowa wymiana zdań. Drafts twierdził, że obiekt się dezintegruje, rozpuszcza, co powinno nastąpić już wcześniej między gwałtownymi falami pól grawitacyjnych.
— Ale dlaczego akurat teraz? — dopytywała się Angela. — Dlaczego nie wczoraj? Dlaczego nie w zeszłym tygodniu? To nie tutejsza grawitacja tak go zmieniła.
— Tamten drugi przedostał się bez szwanku — dodała Hutch. — Dlaczego ten miałby eksplodować?
— Nie wydaje mi się, żeby on eksplodował — sprzeciwiła się Angela nie odrywając wzroku od ekranu. — Trudno tu cokolwiek wyraźnie dojrzeć, ale mam wrażenie, że dzieje się tylko tyle, że od całości obłoku odrywa się zewnętrzna warstwa.
— Ale czym to może być spowodowane?
— Nie mam pojęcia — odparła. — To coś zdaje się mieć w nosie wszelkie prawa fizyki.
Puściła całą tę scenę na przyśpieszonych obrotach. Obiekt otwarł się przed nimi powoli i wdzięcznie — krwistoczerwony kwiat rozkładający koronę w ofierze dla słońca.
Ekipa naziemna nie zaprzestawała wysiłków przy rzeźbieniu swych bloków. Operując tysiącsześćsetką kształtowali i modelowali lód, czerpiąc przyjemność z nabywania coraz większej w tym sprawności. Śledzili także uważnie napływające wciąż dane na temat smoka.
Pod koniec roboczego dnia Angela zawołała Carsona, by przyszedł spojrzeć na monitory. Ale Carson siedział właśnie w siodle.
— Teraz żadne z nas nie jest w stanie na nic patrzeć — odparł. — O co chodzi?
Obiekt wyglądał jak kometa, której głowa eksplodowała.