— Carson nie ma nic przeciwko temu?
— Frankowi odpowiada ten układ. Jest może trochę zbyt grubo ciosany i czasami nieco przesadza z emocjami. Ale ma dobre podejście do ludzi i egzekwuje wypełnianie obowiązków, bez naruszania cudzych ego. Lubi tę robotę. Organizacja tutaj funkcjonuje dzięki temu dość sprawnie.
Pojazd Carsona zaczął schodzić w dół.
— Centrum Oz — odezwała się Hutch.
Bloki tutaj były nieco wyższe niż tamte bliżej muru. A poza tym panowała ta sama śmiertelna identyczność.
Znaleźli się na centralnym, kwadratowym placu, umocowanym w każdym rogu przysadzistą wieżą lub jej ruinami. Bok wielkiego kwadratu mierzył jakieś pół kilometra. W samym jego środku została umiejscowiona piąta wieża, o jedną jednostkę niższa od pozostałych. Każda z nich była tak samo czworoboczna jak wszystko inne w Oz.
Richard uniósł się z fotela, tak bardzo chciał dobrze wszystko zobaczyć.
— Przechyl no to troszkę. W moją stronę…
Hutch posłusznie spełniła jego życzenie.
Dwie wieże były już tylko stertą gruzu. Trzecia, południowo-zachodnia, była osmalona. Spalona, od podstawy po szczyt. Czwarta pozostała niemal nienaruszona.
— Tam — rzucił Richard wskazując na poczerniałą wieżę. — Powiedz mu, żeby lądował właśnie tam.
Hutch przekazała wiadomość, a Carson potwierdził.
— Czego właściwie szukamy? — spytała.
Richard sprawiał wrażenie zadowolonego.
— Co wiadomo na temat symetrii tego miejsca, Hutch?
— Niewiele. Tylko, że taka istnieje.
— Umieść na ekranie kilka kilometrów kwadratowych.
— Już. — Poszerzyła wizję, biorąc za punkt centralny wieżę na środku placu.
— Dobra. A teraz wybierz sobie dowolny punkt. Gdziekolwiek.
— Dobra. — Wyzerowała na zbitce prostopadłościanów, które razem tworzyły coś na kształt litery H. Znajdowały się mniej więcej o dwa kilometry na północ od nich.
— Narysuj linię od tej grupy do centralnej wieży i pociągnij ją dalej.
Po drugiej stronie ekranu linia dotknęła kolejnego H. Na tej samej wysokości.
— To lustrzane odbicie — powiedziała.
— Zdziwiona? — Richard nie mógł powstrzymać uśmieszku. Tak, była zdziwiona. Raporty, które przejrzała, nic o tym nie wspominały.
— Może to ma znaczenie religijne. Jakaś wysoko rozwinięta rasa odbyła tu swoją pokutę. Brzmi sensownie?
— Nie dla mnie.
Wahadłowiec Carsona już prawie wylądował.
Na kompleks budowli Hutch zwróciła skanery o krótkim zasięgu.
— Centralnie usytuowana wieża ma dziewięć jednostek wysokości, jeżeli za jednostkę przyjąć nasz podstawowy blok o boku cztery przecinek trzydzieści cztery metra. Zewnętrzne wieże mają po dziesięć. Jak wszystko dookoła, są z litego kamienia. Nie ma śladów istnienia jakichś wewnętrznych przestrzeni.
Carson wylądował i teraz ona zaczęła schodzić w dół. „To dziwne: człowiek mógłby się spodziewać, że to środkowa wieża będzie wyższa od pozostałych. A nie najniższa. Oni po prostu nie myślą tak jak my”.
Frank zaparkował tuż przy samej krawędzi. Światła statku Hutch prześliznęły się po wahadłowcu Świątyni. Miał aerodynamiczne kształty, przystosowane do latania w atmosferze. Oznaczało to, że poświęcono trochę przestrzeni na przewożenie ładunku. Był bardziej wymuskany niż Alfa także pod innym względem: Akademia, ażeby podtrzymać morale swoich pracowników na odległych placówkach, zaczęła malować swoje statki kosmiczne i kapsuły. Pojazd stojący na dachu wieży był złoto-błękitny — w kolorach Akademii. To pewnie jeszcze jedna z decyzji Adriana Harta.
Obróciła wahadłowiec tak, żeby wyjście dla pasażera znalazło się bliżej środka wieży. Chciała stworzyć szefowi możliwie najmniej okazji do stoczenia się w dół. Carson wysiadł i pomachał jej ręką. Błysnęła w odpowiedzi światłami i zwinnie wylądowała tuż przy nim.
Richard rozpiął pasy i sięgnął po swoją uprząż z polem Flickingera. Hutch wcisnęła się we własną — wciągnęła ją na kombinezon pilota. Zbiorniki z powietrzem były w porządku. Włączyła pole siłowe i pomogła Richardowi z jego polem. Kiedy byli gotowi, przeprowadziła dekompresję kabiny.
W wyglądzie Carsona uwidaczniała się wojskowa przeszłość. Ubrany w nienagannie odprasowane spodnie z kurtką khaki, na głowie miał czapkę baseballową z napisem „Cobra II”, pod którą widniało logo przedstawiające zwiniętego węża i błyskawicę. Imię i nazwisko wypisane było sporymi literami na lewej kieszeni kurtki. Carson reprezentował typ potężnego, barczystego mężczyzny, z odrobinę szerzej zarysowaną talią. Wedle obecnie panującej mody nie nosił zarostu, a ciemne włosy z początkami siwizny miał krótko przycięte. Stał w pozycji wyrażającej oczekiwanie: nogi szeroko rozstawione, ręce założone za plecami.
Ciśnienie spadło do zera i oba wyjścia otwarły się jednocześnie. Nie można było powiedzieć, żeby Richard był jakimś szczególnym niezgrabą, ale Alfę najwyraźniej zaprojektowano z myślą o linoskoczkach. Żeby z niej wysiąść, należało wyjść na krótkie, pękate skrzydło, a stamtąd spuścić się na ziemię korzystając ze specjalnych uchwytów przy kadłubie. Zmiana grawitacji zwykle zmyli każdego pasażera, a już szczególnie kogoś takiego jak Richard — posuniętego w latach i w dodatku nigdy zbyt pewnie nie stąpającego po ziemi.
Carson pojawił się w pobliżu skrzydła i stanął wyczekująco, nie robiąc jednak nic, by pomóc starszemu mężczyźnie. Bardzo przezornie: Richard nie znosił, kiedy mu się pomagało. Ale w razie potrzeby Carson był na miejscu. Hutch pomyślała o nim z uznaniem.
Kiedy pasażer znalazł się na ziemi, Hutch opadła lekko tuż obok niego. Przypięła sobie linę do nadgarstka, a drugi koniec przymocowała do statku. Znalazłszy się na dachu przy takiej grawitacji nie ma co ryzykować.
Richard już klęczał na jednym kolanie, badając zwęglony kamień.
— Co tu się mogło stać? — zapytał Carsona. — Czy ktoś ma jakiś pomysł?
— Żadnego.
— Może statek budowniczych wybuchł — podsunęła Hutch.
Carson spoważniał.
— To nie wygląda na taki rodzaj zniszczeń, jaki powstałby przy pojedynczym wybuchu.
Richard wstał i pomaszerował dostojnie ku krawędzi dachu. Carson znalazł się u jego boku tak szybko, jak tylko pozwalała niska grawitacja. Hutch trzymała się o krok z tyłu.
— W tym miejscu musi chyba straszyć — orzekła.
Carson uśmiechnął się. Z jego wyrazu twarzy wyczytała, że rozumie, dlaczego ktoś mógł sobie tak pomyśleć.
Richard zrobił to, co ludzie zawsze robią, kiedy znajdą się wysoko: wychylił się ponad krawędzią i spojrzał w dół. Upadek na ulicę, nawet z tej wysokości, nie mógł być śmiertelny, chyba że ktoś upadłby na głowę. Ale w każdym razie groził kalectwem.
— Ostrożnie — rzucił Carson, który stanął w pobliżu.
— Czy w tej chwili pracuje tu jakiś zespół?
— Nie. Od miesięcy nikt nie zaglądał do Oz. Ściągnęliśmy wszystkich na dół, kiedy dostaliśmy limit czasowy dla Świątyni.
— Tu na górze nie ma zbyt wielkiego tarcia — ostrzegła Hutch. Richard zapatrzył się przed siebie, na miasto.
— Czy znaleźliście kiedykolwiek jakieś szczątki statku? Jakiś ślad tego, co tu było?
Carson potrząsnął głową.
— Nie.
— Czy w ogóle coś po nich pozostało? Ślady stóp? Jakieś znaki na ziemi…?