Выбрать главу

Sylwetki statków odbijały się od nie kończących się sześcianów i prostopadłościanów. Ich kadłuby, skrzydła i podwozia — wszystko było zaokrąglone. Czerwona lampka ostrzegawcza umieszczona między wspornikami Alfy miękko migotała.

— Nie ma tu nic. Sam żałuję, doktorze. — Carson omiótł spojrzeniem Hutch, po czym znów skierował uwagę na Richarda. — Czy nie miałby pan ochoty obejrzeć kamieniołomów? Tych, z których czerpano kamień?

— Nie, dziękuję. Co jeszcze warto tu obejrzeć?

— Jest inskrypcja.

— Inskrypcja? — Zainteresowanie Richarda poszybowało w górę. — Dlaczego mi pan od razu nie mówił? W „Streszczeniu” nie ma o tym ani słowa.

— „Streszczenie” jest z zeszłego roku. Byliśmy za bardzo zajęci, żeby bawić się w uzupełnienia.

Richard zatarł ręce. Jego twarz przybrała wyraz anielskiej błogości. Machnął ramieniem — zbyt gwałtownie — przechylił się na bok i zaczął spadać nad krawędzią dachu. Hutch i Carson rzucili się na pomoc, ale przy tak niskiej grawitacji — około jednej dziesiątej ziemskiej normy — ważyli tak niewiele, że gdyby nie lina Hutch, spadliby na dół. Richard wydał z siebie okrzyk przerażenia i wszyscy troje usiłowali przez chwilę odzyskać równowagę, ale on nie stracił głowy.

— Dzięki, Frank. — A po chwili, ustawiwszy się lepiej, dorzucił: — Co tam jest napisane? Czy udało wam się odcyfrować?

— Ani słowa — odparł Carson, rzucając mu przepraszające spojrzenie. — Ale przekona się pan, że warto się temu przyjrzeć.

Hutch doszła do wniosku, że Richard miał rację — rzeczywiście spodobał jej się Carson. Bez wahania nadstawił karku. Zrobił na niej wrażenie.

Polecieli na zachód dwoma wahadłowcami.

Wysokość poszczególnych bloków stopniowo się zmniejszała, w miarę jak oddalali się od centrum, choć nie dało się w tym dostrzec żadnej regularności. Przy samym murze, na skraju miasta (Hutch nie mogła się powstrzymać, żeby nie myśleć o konstrukcji w ten sposób) bloki wysokości pojedynczej jednostki tak zdominowały otoczenie, że wszystko, co było choć trochę wyższe, rzucało się w oczy z daleka.

Minęli sektor, pod którym otwarła się rozpadlina. Grunt zapadł się tutaj na kilka metrów w głąb. Ulice były potrzaskane, bloki porozrzucane dookoła.

— W obrębie miasta znajduje się kilka kraterów — odezwał się na linii głos Carsona. — Większość z nich powstała już po jego zbudowaniu. W tym jednak wypadku krater był tu wcześniej, a oni budowali nad nim. Jakoś go zapełnili, jednak ziemia w końcu ustąpiła. Jest jeszcze kilka innych miejsc, w których powłoka po prostu się zapadła pod ciężarem bloków.

— A tamte meteory, które uderzyły w miasto — udało wam się ustalić, kiedy to nastąpiło?

— Nie. Nie umiemy ustalić daty z żadną przyzwoitą dokładnością. Wiemy jednak, że kratery w środku i dookoła tej anomalii są znacznie młodsze niż gdziekolwiek indziej.

— O ile młodsze?

— Większość kraterów powstała gdzieś między miliardem a dwoma miliardami lat temu. Tutejsze dziury mają zaś nie więcej jak pięćdziesiąt tysięcy lat. Rzecz jasna te wewnątrz miasta musiały spaść gdzieś po 9000 p.n.e. A przy okazji: nie mamy pojęcia, skąd pochodzą te spalenizny, ale bez względu na to jakiej natury ogień je wypalił, zdarzyło się to dwukrotnie.

— Dwukrotnie?

— Około roku 9000 p.n.e. i jeszcze raz około roku 1000 p.n.e.

Richard zmarszczył brwi.

— To wszystko z całą pewnością — oznajmił — jest bardzo zagadkowe.

— Jest jeszcze coś — dorzucił Carson — choć to musi być niewątpliwie czysty przypadek.

— A co takiego?

— Obie daty zbiegają się z datami poważnych zaburzeń na Quraquie. Zniknęły wtedy całe ludy, załamały się państwa i tym podobnie.

— Zgadza się — przytaknął Richard, przypomniawszy sobie załamania w rozwoju Quraquy. Obaj zamilkli.

Pod nimi przesuwał się ponury krajobraz szarego miasta. W przodzie migały czerwono-białe światełka nawigacyjne Carsona. Na tle tak niesamowitej scenerii prezentowały się dziarsko i radośnie. Hutch jeszcze raz wywołała obraz Carsona na monitorze.

— Od jak dawna tu jesteś, Frank?

— Od sześciu lat.

— Kawał czasu.

— No tak. — W twarzy nie dało się wyczytać ani śladu emocji. Odbijały się na niej cienie i różnokolorowe światełka z panelu sterowania.

— Gdzie twój dom?

— W Toronto. Urodziłem się w Edynburgu, ale nic stamtąd nie pamiętam.

— Byłeś choć raz na Ziemi? Na urlopie?

— Nie. Byłem zajęty.

Hutch wiedziała, że to niezwykłe. Personel Akademii miał zagwarantowane sześć tygodni corocznego urlopu, do którego nie wliczano czasu podróży. Carson jest pracoholikiem.

Richard przyglądał się wzorom tworzonym przez grupki bloków.

— Ciekawe — zastanowił się — dlaczego wszystkie przycięte są do tych samych rozmiarów? Może mieli jakiś sztywny czerpak do kamienia? Wycinał tylko w jednym rozmiarze. A potem scalali je do kupy?

Hutch przywołała na ekran obraz jednego z bloków.

— Nie — odpowiedział mu Carson. — To nie tak. Większe bloki nie są poskładane z mniejszych — po prostu wycięto je tak, że są dwa, trzy albo osiem razy większe. Nie wiedzieć czemu. W każdym razie, jesteśmy na miejscu. Spójrzcie na lewo.

Ponad powszechnie panujący wzorzec niewysokich prostopadłościanów wyrastała tam wieża. Ale ta wieża prezentowała jedną istotną różnicę: była okrągła. Niewysoka, przysadzista — jakieś cztery piętra. Stała samotna na środku kwadratowego placyku.

Jej kolistość była niezwykła. Pośród ogłupiającej jednostajności równoległych i prostopadłych linii, kątów prostych i precyzyjnych przecięć, ten zwykły okrąg podstawy stawał się cudem pomysłowości.

Wylądowali. Richard ledwie mógł usiedzieć na miejscu podczas zawracania, nie mógł się doczekać, aż ciśnienie spadnie, a luki się otworzą. Hutch, zabezpieczona już polem siłowym, położyła mu rękę na ramieniu, żeby przypomnieć o koniecznej ostrożności.

Od północy wieża była osmalona.

Carson otworzył drzwi bagażnika i po chwili wyłonił się stamtąd ze składaną drabinką. Richard uspokoił swego pilota, wdrapał się na skrzydło i z pomocą uchwytów opuścił się na ziemię. Plac pokryty był grubą warstwą pyłu.

Wyszedłszy z wahadłowca i znalazłszy się na ziemi, Hutch poczuła na sobie ciężar wieków, pustych ulic i oszukańczych domostw, tej obłąkanej geometrii i długich cieni, które czekały tu przez całą długość ludzkiej historii.

Carson dokładnie wiedział, czego szuka. Podszedł do wieży, oparł o nią drabinkę, poprawił, osobiście ją wypróbował, a potem stanął obok niej i zaprosił Richarda do wspinaczki.

— Ostrożnie — rzucił tylko.

Około pięciu metrów nad ziemią z marmuru sterczały cztery linijki jakiegoś pisma. Richard wspinał się, dopóki napis nie znalazł się na linii jego wzroku, a wtedy zapalił lampę.

Napis nie nosił nawet najmniejszych śladów podobieństwa do subtelnych liter z Iapetusa. Te tutaj były ciężkie, solidne i przysadziste. Raczej bezpośrednie niż sugestywne. Zdecydowanie męskie. Kiedy Richard je oceniał, Carson rzucił od niechcenia prawdziwą bombę.

— To w języku Quraquatczyków.

Richard aż zachwiał się na swojej drabince.

— Co mówiłeś? W moim rozumieniu Quraquatczycy nigdy nie doszli do poziomu techniki pozwalającego na loty kosmiczne.