— Najpierw czerwone ogonki — oświadczył. Hutch rozejrzała się po stosach pudeł, w większości pustych, i po rzędach eksponatów: glinianych naczyń, narzędzi, maszyn, fragmentów kamiennych rytów. Niektóre pudła były zapieczętowane. Opatrzono je czerwonymi, żółtymi i niebieskimi plakietkami.
— Dobra — zgodziła się, nie bardzo wiedząc, co właściwie ma począć z czerwonymi ogonkami.
Eddie miotał się po magazynie z energią ściganego królika. Znikał za wielkimi pakami, rzucał w mikrofon niespokojne polecenia, wbiegał i wybiegał, ciągle sprawdzając pozycje na swoim spisie.
Przystanął i wpatrzył się w Hutch.
— Miałaś zamiar nam pomagać, zgadza się?
Hutch westchnęła.
— Powiedz mi tylko, co mam robić.
Był drobny i szczupły, z czupryną rudych włosów i wysokim głosem. Bardziej niż innych unosiła go fala wypadków. Hutch nigdy nie widziała, by się uśmiechał albo się odprężył. Uderzyło ją, że należał do tej grupki nieszczęśników, którzy zawsze dostrzegają ciemną stronę wszystkiego. Był młody, a ona jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by potrafił się czymkolwiek cieszyć.
— Łódź podwodna czeka — objaśnił. — Przy wyjściu stoi wózek, załadowany i gotowy. Zawieź go tam. Potem niech Carson zajmie się przeładunkiem, a ty wracaj tutaj. Będziesz mi potrzebna.
— Dobra.
— Naprawdę przyleciałaś tu Winkiem, tak?
— Tak.
— To dobrze. Jakoś nie miałem pewności, czy nie zmienią zdania i nie spróbują przyoszczędzić paru dolców, wysyłając nam tutaj jakiś latający drobiazg.
Jeszcze raz przesunęła wzrokiem po rzędach eksponatów.
— Czy to już wszystko?
— Mamy jeszcze trzy inne magazyny. Wszystkie pełne po brzegi.
— No dobra — rzuciła. — Miejsca mamy mnóstwo. Ale nie jestem pewna, czy mamy dość czasu.
— Myślisz, że o tym nie wiem? — Wpatrzył się ponuro w cylindryczną kupę rdzy. — Wiesz, co to jest?
— Nie.
— Odbiornik radiowy sprzed dziesięciu tysięcy lat. — Jego palce zawisły na chwilę nad przedmiotem, ale go nie dotknęły. — To obudowa. Głośnik jest tutaj. Z tyłu lampy próżniowe, jak nam się wydaje. A tu konsoleta. — Obrócił się ku niej gwałtownie, a jego brązowe, rozmyte oczy nagle stwardniały. — Jest bezcenny. — Pierś uniosła mu się ciężko, a w głosie zabrzmiał ton kogoś, kto nie może nadziwić się krańcowej głupocie świata. — Wszystkie te pudła są wypełnione takimi właśnie eksponatami. Są starannie zapakowane. Proszę obchodzić się z nimi delikatnie.
Hutch nie chciało się na niego obrażać. Podprowadziła wózek do komory łodzi, przekazała go Carsonowi i muskularnemu studentowi o nazwisku Tommy Loughery, usłyszała od Carsona, że Eddie to przypadek kliniczny, po czym wróciła.
— Na łodzi mamy miejsce jeszcze na dwa takie ładunki — oznajmiła.
— Ile może pomieścić twój wahadłowiec?
— Około dwa i pół rażą więcej niż łódź.
— A nasz tylko połowę z tego. — Powiódł dookoła przerażonym wzrokiem. — Będziemy musieli wracać po kilka razy. Miałem nadzieję, że masz większą pojemność.
— Przykro mi.
Sterty leżących na stole tabliczek przyciągnęły jej wzrok. Pełne były wyrysowanych z artystycznym znawstwem symboli.
— Umiecie je odczytać? — zapytała.
— Nie.
— Ile mają lat?
— Około sześciu tysięcy. To były talizmany na szczęście. Robiono je mieszając glinę z łojem, a potem wypalano. Jak widzisz, przetrwały bardzo długo.
Hutch miała ochotę poprosić o jedną na pamiątkę, ale to byłoby wbrew przepisom, zaś Eddie wyglądał na takiego, co traktuje przepisy bardzo serio.
— A to? — wskazała szarą ceramiczną figurynkę przedstawiającą dwunożne, baryłkowate zwierzę lądowe, które wyglądało jak Budda z parą kłów. Miało wielkie okrągłe oczy i płaskie, przyciśnięte z tyłu do czaszki uszy jak u słonia. Postać była dość mocno poszczerbiona.
Eddie wpatrzył się w nią gniewnie, zły, że nie dostrzegała konieczności pośpiechu. Ale z drugiej strony faktem było, że uwielbiał rozprawiać o swoich eksponatach.
— Ma w przybliżeniu jakieś osiem tysięcy lat. — Zarysy postaci były skomplikowane i bardzo starannie wykonane. Podał jej posążek. Nie przypuszczała, że jest tak bardzo ciężki. — Jego właściciel był prawdopodobnie jednym z ostatnich kapłanów. — Przez jego ostre rysy przemknął jakiś cień. — Pomyśl tylko: Świątynia — w takiej czy innej formie — była tutaj od niepamiętnych czasów. Ale gdzieś pod koniec czternastego wieku zamknęli ją. Pogasili światła, zaryglowali bramy. Czy możesz sobie wyobrazić, co to musiało oznaczać dla ostatniej grupki kapłanów? — W tle dobiegało ciche mruczenie wentylatorów. Eddie przyglądał się uważnie figurce. — To nie jest święty posążek. Miał znaczenie czysto osobiste. Znaleźliśmy kilka podobnych w jednym z pokoi mieszkalnych. A ten pozostawiono niedaleko głównego ołtarza.
— Miał towarzyszyć konającemu bogu — podsunęła Hutch.
Eddie pokiwał głową, a ona zdała sobie sprawę, że choć różne rzeczy można by o nim powiedzieć, to jedno jest pewne: Eddie Juliana był niepoprawnym romantykiem.
Dwie godziny później była już w powietrzu, lecąc w stronę Winka.
— Janet, jesteś tam? Tu Hutch.
— Niestety, Hutch. Janet śpi. Tu Art Gibbs.
— Miło mi cię poznać, Art.
— Co mogę dla ciebie zrobić?
— Hm, nic w szczególności. Po prostu mi się nudziło.
— Gdzie teraz jesteś?
— Gonię za moim statkiem. Ale dopadnę go dopiero za kilka godzin. — Przerwała. — A co ty robisz w tej drużynie, Art?
— Głównie kopię. Przykro mi, że się dzisiaj rozminęliśmy. Krążą plotki, że jesteś wystrzałowa.
Hutch uśmiechnęła się do siebie i włączyła wizję.
— To żeby rozwiać wszelkie złudzenia — wyjaśniła. — Ale miło było usłyszeć.
Art rozpromienił się na jej widok.
— Plotki zupełnie nie oddały sedna sprawy — skomentował szarmancko. Art Gibbs był łysawym pięćdziesięciolatkiem z początkami brzucha. Zapytał, czy już bywała na Quraquie, czym wywarła aż takie wrażenie na Richardzie Waldzie i co sądzi na temat Świątyni Wiatrów. Jak wszyscy inni, zdawał się być przybity wiszącą im nad głową ewakuacją.
— Może przetrwa — próbowała go pocieszyć. — W końcu jest pod wodą. A Knotyjskie Wieże wyglądają dość solidnie.
— Nie ma szans. W kilka godzin po tym, jak zrzucą do wody lodową czapę, dotrą tutaj potężne fale, które…
Pozostawiła słońce z tyłu i prześlizgiwała się teraz przez czerń. Okno po lewej ręce wyglądało na Próżnię. Gdzieś mignęła jej stacja orbitalna Kosmika, jak samotna, jasna gwiazda.
— Ktoś inny — ciągnął Art — spróbuje znowu za jakieś kilka tysięcy lat. Będzie miał chyba interesującą zagadkę: technicznie wyreżyserowana katastrofa na tym niedorozwiniętym technicznie świecie.
— Byłeś w Oz?
— Tak.
— I co sądzisz?
— Nie przypuszczam, żebyśmy mieli się kiedykolwiek dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
— Czy nie wydaje ci się dziwne, że zostało spalone w tym samym czasie, kiedy zniszczono tę wojskową placówkę?
— Zostało spalone w tym samym okresie — poprawił ją łagodnie. — Nie zapominaj, że fort uległ zniszczeniu w epoce, kiedy na Quraquie nastąpiła ogólnoświatowa katastrofa.