Выбрать главу

Przednią szybę Alfy zawiewało śniegiem. Hutch, która na Winku poczekała na Carsona, a potem leciała w ślad za nim, widziała przed sobą zakotwiczone przy platformie łódź podwodną i wahadłowiec Świątyni, otoczone mglistą aureolą własnych świateł. Bagażnik wahadłowca był otwarty, a Carson i Loughery zajęci byli przekładaniem do niego stosu oczekujących na platformie pojemników.

W monitorze nad głową Hutch pojawiła się Janet Allegri. Jej włosy przyciśnięte były do twarzy polem siłowym. Była teraz w łodzi podwodnej.

— Cześć, Hutch — przywitała się. — Chyba trochę nie nadążamy z naszym planem A. — Mieli zamiar składać na platformie stosy pojemników tak, żeby do kolejnego przylotu wahadłowców uzbierać dwa pełne ładunki. Ale jak widać niezbyt im się to udało.

— Pogoda nie dopisała?

— Było dość mokro. Ale główny problem stanowią ludzie. Każdy ugania się za eksponatami.

Daleko na południu uderzyła w ocean błyskawica.

Hutch pojęła wszystko: Henry wolał zaryzykować utratę tego co już miał — a co i tak zostało już należycie zarejestrowane na hologramach — żeby zwiększyć szansę znalezienia tego, o co mu naprawdę szło.

— Schodzę — oznajmiła.

Opadła gładko na powierzchnię morza i podpłynęła do magnetycznych złączek, które przytwierdziły statek do platformy. Carson ładował właśnie ostatni kontener, a bagażnik był jeszcze w połowie pusty.

Loughery uśmiechnął się z zakłopotaniem. Ładował właśnie zawartość wózka do wahadłowca. Po jego energetycznej otoczce ześlizgiwały się płatki śniegu.

— Jak mogę pomóc? — zapytała Hutch.

Z kabiny łodzi podwodnej wynurzyła się Janet.

— W samą porę — rzuciła lekko. — Właśnie kończą nam się szeregowcy.

Morze było dość spokojne, ale nadmorskie szczyty i Wieże ukryte były w mroku. Carson, który najwyraźniej nie był specjalistą od ukrywania własnych uczuć, sprawiał wrażenie nieszczęśliwego.

— Dobrze, że jesteś — zawołał już uradowany. — Zakasuj rękawy.

Kilka chwil później łódź podwodna z całą czwórką na pokładzie zanurzyła się i popędziła w stronę Seapoint.

Gdyby niebo było wtedy czyste i gdyby wyruszyli o sześć minut później, zobaczyliby, jak z północnego wschodu nadlatuje bezszelestnie ognista kula. Zobaczyliby, jak zniża się łukiem ku morzu, po czym znika za horyzontem. I każdy, kto stałby wtedy na platformie, mimo gęstych ciemności dojrzałby nagły błysk na południowym niebie.

Hutch przespała większą część lotu z Winka, była więc teraz gotowa do pracy. Ponieważ nie miała tyle siły, żeby wlec kontenery, poprosiła Eddiego, by wskazał jej coś, co mogłaby robić. Zaprowadził ją do jednego z magazynów, gdzie zastała Tommy’ego Loughery.

— No dobrze — rzuciła raźno. — Co mam robić? Wskazał dłonią stół zastawiony eksponatami. Były tam jakieś kliny, narzędzia murarskie, ceramika.

— Większość z tego wróciła właśnie od Maggie. Pochodzą z Dolnej Świątyni. Bezcenne. Do wszystkich czerwone ogonki. Później będzie jeszcze więcej. Wszystkie mają być załatwione w pierwszym rzędzie, powinny lecieć w następnym rzucie. Trzeba je popakować.

Wyciągnął skądś kłębek syntetycznych szmat i przytaszczył dwa baryłkowate pojemniki, które następnie władował na motorowy wózek. Podniósł jeden z eksponatów do światła, obrócił go tak, żeby mogła odczytać cztery cyfry na czerwonej plakietce.

— To numer katalogowy — wyjaśnił. — Zanotuj go na wykazie.

Teraz owinął eksponat syntetykiem, zakleił taśmą i umieścił w pojemniku.

Nie było to nic szczególnie trudnego, więc szybko zabrała się za uprzątanie stołu, podczas gdy Tommy znalazł sobie inną robotę. Kiedy wypełniła już oba kontenery, zjawił się z powrotem.

— Co dalej?

— Zapieczętujemy je.

Wziął do ręki pistolet z jakimś sprayem. Pistolet był zasilany przez krótki wężyk, podłączony do dwóch bębnów z napisami „A” i „B”. Przyciągnął do siebie wózek i wycelował pistoletem do wnętrza jednego z pojemników.

— Odsuń się — zakomenderował.

Pociągnął za spust. Z lufy buchnął gęsty biały strumień, który pokrył pakunki siecią esów-floresów.

— To poli-szóstka, wysoko sprężona, samorozszerzająca się sztywna pianka uretanowa — wyjaśnił. — Fantastyczny materiał pakujący. Ulega biorozkładowi. I szybko zastyga, jak widzisz. — Przerwał strumień.

— Nie za wiele jej tam wpuściłeś — zauważyła.

— Potrzeba zaledwie pięć procent docelowej objętości. — Odrzucił pistolet na bok, spuścił wieko kontenera i zatrzasnął zamek.

— Ładunek jest delikatny. Czy się przy tym nie zgniecie?

— Nie. Poli-szóstka nie wywiera nacisku. Tam, gdzie napotyka opór, przestaje się rozszerzać. — Wręczył jej pistolet. — Zostaw kontenery na wózku. Kiedy skończysz, zawołaj mnie i razem zabierzemy je do łodzi.

George Hackett usunął ostatnie ze skamieniałych włókien, wstrzymał oddech i uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy nic się nie stało. Tu właśnie był najgłębiej położony punkt, do jakiego udało im się dotrzeć w Dolnej Świątyni. Poniżej otwierała się przed nimi komora do trzech czwartych wysokości pogrążona w mule.

— Będziemy musieli podeprzeć dach, Tri — odezwał się. — Po obu stronach dziury.

— Dobra. Trzymaj się. Podpórki już zjeżdżają.

Czekając, George wsunął w otwór lampę. Mogło to być coś w rodzaju zakrystii przy wojskowej kaplicy — miejsce, gdzie kapłani przygotowywali się do odprawiania modłów, gdzie prawdopodobnie przechowywali teksty swoich homilii i święte naczynia.

— Widzisz coś? — zawołał Tri.

Owszem. Było tam coś — chyba jakiś mebel — po jego prawej ręce, zagrzebane głęboko w mule. Prawdopodobnie z metalu.

— Coś widzę — odpowiedział George. — Chyba umywalka. Albo gablotka. Nie potrafię powiedzieć.

Tri wysunął się przed niego z parą klamer.

— Najpierw zainstalujmy to — powstrzymał go.

— Sekundkę. — George wsuwał się cal po calu w przestrzeń za otworem. Przez cały czas miał dojmującą świadomość, że wiszą nad nim całe tony kamiennej Świątyni. — Wydaje mi się, że to jakaś maszyna.

— Tutaj? Co to za maszyna?

— Pojęcia nie mam. Ale widzę tam na pewno jakąś obudowę. Czekaj. — Otwór był dla niego zbyt wąski. Wysunął się, wyskrobał trochę mułu, kilka pojedynczych okruchów kamieni, i spróbował ponownie.

— Starczy, George — upomniał go Tri. — Zróbmy wszystko jak należy.

Ale George już zdołał przełożyć ramiona przez wąski otwór przejścia i przepchnął się do przodu.

— Tu jest jakaś metalowa rama. I… ech, sam nie wiem, co mam o tym myśleć. — Na lewym ramieniu miał przypiętą kamerę. — Maggie, jesteś tam? — zapytał przez wspólny kanał. — Widzisz to?

— Maggie już idzie — odpowiedziała mu Andi, która właśnie pełniła dyżur.

George próbował tymczasem przedostać się bliżej.

— Co tam masz, George? — To już była Maggie. Wiedział, że z całej siły wpatruje się teraz w obiekt widoczny na wielkim ekranie.