Выбрать главу

— Możliwe — zgodziła się Hutch.

Po chwili ponure milczenie przerwał głos Henry’ego.

— Jak tam, Frank, dalej nic? Carson wyraźnie cierpiał.

— Nic, Henry. Tutaj wszędzie spokój.

— Nie wydaje mi się, żeby wszystko szło tak jak trzeba — odpowiedział Henry. — Lecicie zbyt wolno. Jeżeli będzie za blisko, to i tak pozostanie bez znaczenia, czyją znajdziecie, bo i tak trzeba będzie ją przeczekać. Musimy natomiast się dowiedzieć, czy jest dostatecznie daleko, abyśmy mieli czas przedostać się na ląd. A może by tak polecieć z maksymalną prędkością? Jeśli znajdziecie ją dostatecznie daleko — dobra nasza. Jeśli nie — też nic straconego.

— Nie — sprzeciwiła się Hutch. — Niewiele mi wiadomo o falach tsunami, ale jedno wiem na pewno: nie występują pojedynczo. Nawet gdybyśmy popędzili do przodu i znaleźli jakąś falę, nie moglibyśmy być pewni, że przed nią nie było kilku innych. Nie szukamy jednej fali — szukamy najbliższej.

Przy dwusetnym kilometrze udało im się wyrwać ze sztormu. Morze było rozhuśtane, rozmigotane księżycowym blaskiem i niespokojne. Wszędzie dryfowały potężne bryły lodu.

Lecieli dalej, bacznie obserwując monitory i morze. Zaczęli wyczuwać, iż Henry też hołubił nadzieję, że to tylko fałszywy alarm.

Przed nimi w świetle nawigacyjnych świateł wyrósł w wodzie potężny czarny ogon.

— Czyżby wieloryb? — zapytała.

— Na Quraquie nie ma wielorybów. — Carson spojrzał w dół. — To musi być jakaś ryba. Ale nie bardzo orientuję się w tutejszej faunie. — A po chwili tym samym tonem dorzucił: — Jest ta fala.

Była długa i prosta — zmarszczka na wodzie ciągnąca się równiutko aż po sam horyzont. Nie była szczególnie wysoka — co najwyżej jakieś dwa metry. Nie wyglądała groźnie. Ot, zwykłe spiętrzenie wody, za którym ciągnął się czarny, błyszczący ślad.

— Jesteś pewien?

— Tak. To ona.

— Henry, mówi Hutch. Mamy ją.

— Gdzie?

— Na czterechsetnym kilometrze. Porusza się z prędkością pięciuset pięćdziesięciu.

— Dobra — odrzekł. — Zostajemy tutaj.

— Aha. Jak na takiego potwora, nie wygląda źle.

Tommy Loughery płynął po powierzchni. Słyszał, jak mijają go w górze, lecąc nad otwarte morze, choć nie widział ich przez warstwę chmur.

— Tommy — usłyszał głos Andi.

— Słucham cię, Andi.

— Słyszałeś?

— Jasne.

— Kiedy się zbliży, zejdź jak najgłębiej. Będzie ci łatwiej przejść pod nią.

— Tak zrobię — odparł. — Powodzenia.

— Tobie też. Ale myślę, że nic nam nie będzie.

Zgodził się. Widział obrazy przesłane z wahadłowca i cały ten szum wydał mu się teraz zbyteczną paniką. Skanery łodzi wypatrywały teraz fali. Jeżeli podniesie się na tyle, że będzie stanowić ryzyko, zawsze pozostanie mu dość czasu, żeby zejść na dół. Właściwie to był nawet szczęśliwy, że mógł spędzić kilka godzin w samym środku burzy, zapatrzony w spadające płatki śniegu i wsłuchany w rozszumiały ocean. Świątynia wywoływała w nim klaustrofobiczne lęki, stała się ponura i przytłaczająca. Nigdy nikomu by się do tego nie przyznał, ale w głębi duszy cieszył się, że Kosmik ich stamtąd wygania. Był tu zaledwie jeden semestr, a planowo miał przesiedzieć dwa. Czas ciągnął mu się w nieskończoność. Lepiej będzie wrócić do świata pełnego kobiet, świateł, starych kumpli i dobrych knajpek. Zerwanie kontraktu i wcześniejszy wyjazd nie wpłynęłyby dobrze na jego przyszłą karierę. Ale teraz będzie mógł wrócić do Waszyngtonu i wykorzystać doświadczenie z pracy w terenie dla uzyskania posady wykładowcy. W przyszłości długodystansowe podróże pozostawi jednak innym.

Ponieważ łódź zaprojektowano do podróży podwodnych, sensory Tommy’ego działały tylko wtedy, kiedy dziób łodzi wbijał się w grzbiet fali. Na szczęście zdarzało się to na tyle często, żeby mógł być pewien, iż dostrzeże coś, co by się do niego zbliżało.

Dryfował obserwując morze i rozmyślając o lepszych dniach. Po niedługiej chwili usłyszał, że wahadłowiec wraca, a kilka minut później jego czujniki wykryły coś bardzo dziwnego na powierzchni morza. Odległość — dwadzieścia dwa kilometry. I bardzo gwałtownie maleje.

— Andi?

— Słucham cię, Tommy.

— Widzę ją. Szacunkowa prędkość pięćset. Wygląda jak zwyczajna długa fala.

— Dzięki, Tom. Sprowadź statek na dół.

— Jestem o czterdzieści kilometrów od was, pod wodą. — Ale czekał na powierzchni. Nie wyglądała niebezpiecznie. Widywał większe przy plażach Karoliny. Wymanewrował łodzią tak, by skierować ją dziobem do fali, i powoli ruszył jej naprzeciw.

Niebieska linia na monitorach wciąż rosła.

Nad jego głową rozbłysła bezszelestnie błyskawica.

Włączył reflektory, lecz nie widział przed sobą nic prócz deszczu. Dziób łodzi szarpnął się niespodziewanie i wystrzelił w górę. Przez jedną straszliwą chwilę myślał, że wywali się na grzbiet. Łodzią zarzuciło, ale po chwili wyprostowała się i już płynęła z powrotem po gładkim morzu.

— Niewiele trudu — wyszeptał do siebie.

— Tylko popatrz — mruknął Carson.

Fala mknęła przez noc wdzięcznie i cicho. Czarna, czysta, elegancka.

— Zwalnia — zameldowała Hutch. — Teraz ma już co najwyżej czterysta.

Fala jednakże równocześnie wzrastała — solidna ściana wody, bez grzywy, ale zaczęła jakby się rozwijać. Była coraz wyższa.

— Płytka woda, Hutch. — Oboje studiowali dane na monitorze. — Tracą na szybkości, kiedy zbliżają się do plaż. Dzięki ci, Boże, za te drobne przejawy łaski.

— Frank, jak głęboko leży Seapoint?

— W czasie przypływu, który zaraz się zacznie, to będzie jakieś czternaście metrów. Powinno wystarczyć.

Carson zameldował o wszystkim Andi. Wydała się przestraszona.

Wahadłowiec leciał tuż przed czołem fali, nad samą powierzchnią wody, żeby ułatwić pomiary.

— Coś mi przyszło do głowy — odezwała się raptem Hutch.

— Co takiego?

— Te małpy. Myślisz, że będą na plaży?

— Będą musiały same się o siebie zatroszczyć, Hutch. Ale nie, raczej nie. Zwykle ich tam nie ma. Niektóre schodzą od czasu do czasu, żeby po zmroku popatrzeć na morze. Kiedy kilka lat temu je badano, uznano tę cechę za jedną z najbardziej interesujących.

Na monitorze pojawiły się Wieże.

Z tyłu, za nimi, była fala — niczym szept na tle huczącego morza.

Przelecieli między Wieżami. Był odpływ. Hutch przypomniała sobie, że wielkie fale tak właśnie robią: wysysają linię brzegową do sucha, a potem oddają wszystko w dwójnasób.

Fala wznosiła się, ogromniała, w miarę jak zagarniała sobą płyciznę. Nie przypominała już fali — wyglądało to raczej tak, jakby samo morze, ciemne, połyskujące i marmurowogładkie, rzuciło się z całej siły na starożytne Wieże i kamienistą plażę za nimi.

Seapoint, środa, 3.20

Seapoint otrzymywał transmisje radiowe i laserowe z pakietu łączności przytwierdzonego do wielkiej boi, która unosiła się pogodnie na powierzchni morza bezpośrednio nad kompleksem podmorskich kopuł. Teraz przekazywała właśnie płynące z wahadłowca obrazy zbliżającej się fali. Obrazy te na dole wyświetlane były na jedenastu monitorach, w pięciu różnych miejscach. Ale ten, który przykuwał uwagę wszystkich, znajdował się w głównej przystani do nurkowania, pomieszczeniu o dość solidnych rozmiarach i ze sporym basenem w centrum. Z tej właśnie komory zabierano w morze ciężki sprzęt. W obecnych okolicznościach gwarantowała najlepsze schronienie, ponieważ nie było tu żadnych szafek, gablotek ani leżących luzem sprzętów — nic, co przy wstrząsie mogłoby kogoś zranić. Co więcej, centralnie położony basen otoczony był barierką, której we właściwej chwili będą mogli się uchwycić. Odbyła się na ten temat nawet zagorzała dyskusja: czy nie bezpieczniej będzie siedzieć w fotelach, tyłem do tej ściany, w którą uderzy nadchodząca fala. Ale wszystkie rozważania przebił argument, że być może zaistnieje konieczność szybkiego wydostania się na zewnątrz.