Odcięli basen od morza, zamykając podwodną bramę, sprawdziwszy najpierw, czy najsłabsza z osób (a za taką uznano Maggie Tufu, która od tej chwili stała się bardzo drażliwa) poradzi sobie z jej otwarciem.
Ogólna atmosfera coraz bardziej zaczęła przypominać piknik. Obrazy nadchodzącej fali ukazywały ją jako zaburzenie dość umiarkowane i tak spokojne, że nikt nie potrafił się nią prawdziwie przejąć. Szczególnie mężczyźni wzięli sobie za punkt honoru przebrnąć przez to wszystko ze znudzoną miną, zaś cichy śmiech kobiet niósł się echem po wodzie basenu.
Jednakże Richard widział wyraźnie, że ani ten śmiech, ani znudzenie nie były prawdziwe. Spięty i wytrącony z równowagi, spacerował między nimi, wymieniając niespokojnie żarciki. A kiedy uznał, że trzeba, dodawał im pewności, której sam nie miał.
— Widywałem gorsze na Amity Island — rzucił do Lindy Thomas. To było kłamstwo, ale oboje poczuli się po nim lepiej.
Zostało ledwie kilka minut, kiedy zgłosiła się łódź podwodna.
— Tutaj wszystko w porządku — zameldował Tommy. Nie mógł się oprzeć, by nie opowiedzieć, jak to przejechał się po grzbiecie tsunami. No, a jeśli łódź zdołała przetrwać coś takiego, to fala nie może być zbyt groźna.
W miarę jak się zbliżała, coraz więcej oczu śledziło ją na ekranie monitora. Obraz utrzymany był w standardowej kolorystyce nocy — w cienistych granatach, co w połączeniu z brakiem dźwięku mocno tonowało efekt, który Carson i Hutch odbierali właśnie na wahadłowcu. Może to i lepiej.
Po kolei zajmowali miejsca przy barierce, przytwierdzali się do niej za pomocą pasków i lin, włączali pola siłowe i zaczynali oddychać powietrzem z butli. Richard patrzył, jak na ekranie fala zakrywa niebo. Ktoś zauważył, że przy Wieżach gwałtownie opadł poziom wody.
Fala wpłynęła na ostatni kilometr. Na jej szczycie utworzył się pienisty grzebień.
Czuli, że się zbliża, po drżeniu ścian. Zebrali się w sobie, uklękli i z całej siły uchwycili się barierki. Potem komora zadrżała, światła zamigotały i zgasły, a mrok wypełnił się rykiem bestii. Basen wystrzelił w górę, a ekran zgasł.
Ktoś jęknął, padło pełne podziwu przekleństwo. Teraz spadł następny cios — ciężki, ogromny, zadany potwornej wielkości młotem.
Richardem szarpnęło, pas wgniótł mu się boleśnie w żebra. Obok niego krzyknęła Linda. Siła uderzenia zerwała zabezpieczenia Tri i cisnęła nim do wody.
Ale nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Wstrząsy trwały jeszcze przez kilka następnych minut, z każdym uderzeniem słabsze. Wróciło światło. Zdumiało ich, że jednak okazała się tak potężna, ale czuli ulgę na myśl, że wszyscy żyją, więc wybuchnęli śmiechem. Nerwowym, ostrożnym. A Henry, wypuściwszy ze śmiertelnego chwytu barierkę, potoczył dookoła ręką z wzniesionym kciukiem.
— Panie i panowie — rzucił — moje gratulacje.
PLIK SIECI BIBLIOTECZNEJ
Rozdział 10
W ciągu jednej godziny w Świątynię uderzyły trzy wielkie fale. Pierwsza uniosła ze sobą jej tylną ścianę, zerwała dach i potrzaskała kolumnadę. Druga, największa, zniszczyła dwie z Knotyjskich Wież i pogrzebała Dolną Świątynię, a trzecia wyrwała jedną z kopuł Seapointu i poniosła ją dwa kilometry w głąb lądu. Kilka prywatnych kwater i centralną bibliotekę holograficzną razem z nią. A chyba najgorsze ze wszystkiego (ponieważ Świątynia oraz Knotyjskie Wieże i tak dożywały swoich ostatnich dni) było to, że lawina piachu przemieszanego kamieniami zasypała szyby i przejścia we wszystkich stanowiskach wykopalisk. Wojskowa kaplica zniknęła pod warstwą mułu.
Ale nikogo nie stracili. Było kilka kontuzji i siniaków, jeszcze głębsze zniechęcenie, ale wszyscy żyli. A Karl Pickens trafnie podsumował ogólnie panujące nastroje, kiedy powiedział, że lepiej będzie, jak pojmą cienką aluzję i porzucą operację.
Hutch, która słuchała tego w swoim wahadłowcu, w pełni się z nim zgodziła. Ona i Carson wracali właśnie z kolejnego patrolu nad okolicą. Byli aż hen, przy samym miejscu zderzenia. Morze tam przykrywał lód, ale nie wykryli więcej fal tsunami. Carson siedział pogrążony na przemian w ponurym bądź wściekłym nastroju. Głos Henry’ego w słuchawkach był wyraźnie zmęczony i wypłowiały, jakby nic już nie miało dlań znaczenia.
Platformy lądowiska oczywiście już nie było. Priscilla Hutchins przelatywała teraz nad ostatnią z Wież.
Wiadomość od Melanie Truscott została odebrana jak należy.
Art Gibbs i George Hackett wypłynęli im naprzeciw łodzią podwodną, więc kolejną godzinę spędzili na przemieszczaniu ładunku. Bez platformy było to o wiele trudniejsze zadanie. Gdzieś w samym środku akcji upuścili jedną z paczek i stali patrząc, jak tonie powoli, a w końcu znika im z oczu. Oczywiście, dałoby się ją uratować, ale nie mieli na to czasu. Ogólnie rzecz biorąc, była to powolna i uciążliwa robota.
George popatrywał ukradkiem na Hutch, a ją bawiło jego lekkie zmieszanie, kiedy go zagadnęła. Wśród powszechnej ponurości, w jaką popadli ludzie Henry’ego, on jeden zdołał zachować resztki dobrego humoru.
— Zrób ile się da — mówił do Hutch — a o reszcie zapomnij. Nie ma sensu żołądkować się o to, na co i tak nie ma się żadnego wpływu.
Ale i jemu zdarzały się momenty zamyśleń i przyznał w końcu, że wolałby, żeby wszystko dobiegło końca w nieco przyjemniejszych okolicznościach.
— Nigdy nie przestaniemy się głowić, co było tam na dole — powiedział. — Ci ludzie żyli tu przez całe tysiąclecia. Szkoda ich tak po prostu pogrzebać.
Hutch milczała.
— Wyślemy protest — wtrącił się Art. — I to wszystko. I w tym właśnie tkwi cały problem z tym zespołem. Nie ma tu nikogo z jajami.
— A ty co byś zaproponował? — zapytał George.