Hutch cieszyło towarzystwo George’a. Bardzo podobał jej się ciepły blask jego oczu i ta ujmująca delikatność. Odżywały dawne namiętności. Kiedy byli razem, chciało jej się paplać bez umiaru. Ale trzymała uczucia na wodzy i utrzymując dyskretny dystans, czekała, aż on zrobi pierwszy krok. Kiedy go zrobi — jeśli w ogóle go zrobi — będzie musiała przytrzymać go na odległość, dopóki nie dotrą do domu. Wymagał tego jej profesjonalizm. Z doświadczenia wiedziała, że na pokładzie statku nie da się niczego utrzymać w sekrecie.
— Dlaczego, George? — zapytała teraz bez przesadnego zaangażowania w głosie. — Twoja kariera wiąże się z pracą w terenie, prawda?
Potrząsnął przecząco głową.
— Nie jestem archeologiem. Jestem inżynierem. Przyjechałem tu tylko dlatego, że nadarzyła się taka okazja i pomyślałem sobie, że będę miał możliwość podróżowania. — Roześmiał się.
— No cóż, z całą pewnością miałeś.
— Tak, rzeczywiście. — Obrzucił ją tęsknym spojrzeniem. — Wiesz, Hutch, jesteś śliczna. Warto było tu przyjeżdżać choćby tylko po to, żeby cię poznać.
Teraz jej oczy z kolei zapłonęły ciepłym blaskiem.
— To miło z twojej strony.
— Mówię serio.
Wiedziała, że to prawda.
— Co będziesz robił, kiedy przyjedziesz do domu? Popatrzył jej w oczy.
— Znajdę sobie takie miejsce, gdzie są zielone parki i mnóstwo słonecznych dni. I gdzie wszystkie kobiety wyglądają tak jak ty. — Wyciągnął dłoń i musnął jej policzek.
Eddie Juliana nie ustawał w pracy — nieprzerwanie zapełniał kolejne kontenery.
— Zabierzemy wszystko — oznajmił. — Tak czy inaczej, uratujemy wszystko. — Nalegał, by Hutch pracowała wydajniej. — Te — wskazał. — Muszą pójść najpierw. Musimy być przewidujący. Dajmy spokój z tym, co już jest przy pomoście. Na wypadek, gdyby Truscott posłała nam jakieś następne bomby. — Wpatrzył się w sufit, jakby próbował dojrzeć jej postać w górze, na stacji kosmicznej. — Tak — powtórzył. — Załaduj te. — Wskazał ręką rząd czerwonych plakietek. — A ja wezmę pozostałe. — Pokiwał głową. — Z całą pewnością.
Hutch zaczęła się o niego martwić.
— Przy drzwiach — rzucił, kiedy wchodzili do jego warsztatu, zupełnie nieświadom jej troski. Wskazywał jej trzy kontenery. — To jest broń. Z tego dolnego posterunku. — Ruszył po pierwszy z nich, sygnalizując Hutch, żeby podjechała wózkiem. — Cokolwiek by się działo, tych nie możemy stracić. Są bezcenne. — W normalnych warunkach zaczęłaby zrzędzić albo by zastrajkowała. Ale żal jej było Eddiego, więc robiła co mogła. — W pokoju obok jest jeszcze jeden z czerwonym — dodał.
Ale ten kontener nie był zapieczętowany. Zajrzała do środka.
— Trzeba tu kropli poli-szóstki — powiedziała.
— Zajmij się tym. — I wystrzelił w kierunku łazienki.
Wzięła do ręki pistolet, wycelowała do wnętrza kontenera i pociągnęła za spust. Na zawinięte w plastykową płachtę eksponaty chlusnął gęsty, biały strumień, a pomieszczenie wypełnił lekko cierpki zapach. Obserwowała, jak piana rośnie, po chwili przerwała strumień. Poli-szóstka zaczęła się rozdymać, a Hutch wycelowała pistolet w kierunku wyimaginowanej Melanie Truscott. W drzwiach znów pojawił się Eddie i spojrzał na nią niecierpliwie. Wycelowała w niego lufę pistoletu, a spoczywający na cynglu palec napiął się lekko.
— Paf! — zawołała.
— Paf? — zapytał obojętnie w odpowiedzi na jej dowcip.
Nie był w nastroju do żartów. Zatrzasnął wieko kontenera i wtoczył go na wózek.
A Hutch zaczął świtać w głowie pewien pomysł.
— Eddie, ile my tego mamy?
— Poli-szóstki? Pełno. A dlaczego?
— Jak to działa?
— Nie znam się na chemii — odparł. — Bierze się do tego dwie beczki. — Miała je tuż przed nosem, opatrzone napisem „A” i „B”. — Są w nich oddzielne składniki. Dopóki nie zostaną połączone, nic się nie dzieje. Łączą się właśnie w pistolecie. Kiedy to nastąpi, uretan rozszerza się i twardnieje. Sposób znany od wieków.
— Masz zapasowy dozownik? Taki pistolet?
— Jasne. — Zmarszczył brwi. — A co?
Obliczyła w myślach pojemność Alfy.
— Słuchaj, może trzeba będzie trochę zmniejszyć wielkość następnego ładunku.
— Co?! — Zraniła go do żywego. — A dlaczego? — powtórzył.
— Ponieważ mam zamiar zabrać ze sobą dwie beczki poli-szóstki.
Eddie był przerażony.
— Nie ma miejsca!
— Zrobi się.
— Ale po co, na litość boską?
— Z ich pomocą mam zamiar przesłać pozdrowienia Melanie Truscott.
Godzinę później Alfa pięła się z powrotem ku orbicie, wioząc Hutch, Janet, Maggie, Karla i głównego analityka Maggie, Phila Marcotti. Na pokładzie znajdowało się także dwadzieścia dziewięć pojemników z eksponatami i dwie beczki ze składnikami poli-szóstki.
Maggie Tufu okazała się o wiele młodsza, niż Hutch się spodziewała. Tyle już słyszała o osiągnięciach tej kobiety, że ze zdumieniem przyjęła fakt, iż tamta nawet nie skończyła trzydziestki. Była wysoka, wyższa od obu mężczyzn. Bujne, grube włosy upinała w kok, zapewne dla dodania sobie powagi. Oczy miała czarne, a w rysach twarzy zachowało się sporo z mikronezyjskich cech jej przodków. Gdyby potrafiła od czasu do czasu się rozluźnić, uśmiechnąć, byłaby śliczna.
Wyraźnie zachowywała dystans. Hutch nie wyczuwała w tym arogancji, a raczej zwykłe zaabsorbowanie pracą. Dla Maggie ludzie — a może i wszystko inne z wyjątkiem matematyki oraz filologicznej teorii i praktyki — pozostawali nudni.
Jej kolega po fachu, Phil Marcotti, był mięsistym, życzliwym ekstrawertykiem, około czterdziestki. Lubił swoją pracę i należał do tych, którzy chętnie by zostali, aż do odzyskania tego, co każdy teraz nazywał „maszyną drukarską George’a”. Przyznał się Hutch, że gdyby to od niego zależało, ekipę Akademii trzeba by usuwać stąd siłą i zbrojnie. Ciekawe, że ten przyjacielski i wesoły mężczyzna wykazywał w ekipie Henry’ego najbardziej bojowe nastroje.
Maggie przysiadła w fotelu po prawej stronie Hutch. W czasie lotu podpięła się pod komputer pomocniczy, analizując rzędy liter i cyfr.
— Pod pewnymi względami sprzyja nam szczęście — powiedziała do Hutch. — Nie uzyskaliśmy wprawdzie tylu próbek linearnego C, ile byśmy chcieli. Rzecz jasna, nigdy nie będzie ich dość. Ale spora część tego, czym dysponujemy, jest ilustrowana. Mamy już początki słownictwa.
— Naprawdę? — zainteresowała się Hutch. — Pokażesz mi kilka przykładów?
— Jasne. To — na ekranie pojawiła się grupka znaków — jest „słońce”. — Były to litery, nie ideogramy. — A to… — kolejna grupka — …jest „księżyc”. — Uśmiechnęła się, nie do Hutch, a do tego, co pokazywała. — To jest „motyka”.
— Motyka? — zdziwiła się Hutch. — Jak na to wpadłaś?
— Tej grupki użyto przy ilustracji do epigramu o sianiu i zbieraniu. Tak mi się wydaje.
Karl wpatrywał się melancholijnie w chmury. Miał nieobecny wzrok i Hutch zastanawiała się, czy nie rozmyśla teraz o własnej przyszłości.
Janet zasnęła już w dziesięć minut po starcie. I ciągle była nieprzytomna, kiedy Alfa pakowała się nosem do komory Winka.
Hutch wyregulowała obroty pierścienia B, żeby zmniejszyć ciążenie do jednej dziesiątej. Wyładowali zbiory, które ważyły teraz dziesięć razy mniej niż na ziemi, i ponieśli je przez podwójne drzwi do głównej ładowni. Tam Hutch rozdała obuwie, które umożliwiało poruszanie się po teflonowym pokładzie. Magazyn miał sporą powierzchnię — wystarczyłoby miejsca, żeby zagrać w koszykówkę. Podeszli do przepierzenia naprzeciw wejścia i zabezpieczyli tam kontenery obok dwóch poprzednich partii.