— Skąd się tu wzięła?
Harvey rozłożył ręce w bezsilnym geście.
— Ktoś musiał coś schrzanić.
— Ile mamy czasu?
— Siedemnaście minut.
— Gdzie uderzy?
— Nadlatuje z góry. Kąt uderzenia wyniesie jakieś osiem stopni. Wygląda na to, że łupnie prosto w dział inżynieryjny. — To była oś stacji. — Istnieje szansa, że uderzy w rondo. Ale to niewiele zmienia. Przejdzie przez nas na wylot jak rozpalony nóż.
— Która część ronda jest najbardziej zagrożona?
— Niebieska.
Ktoś wyłączył alarmowe dzwonki.
— Zabierzcie stąd wszystkich. Harvey, przygotuj ewakuację. Jeff, nadaj SOS do Winckelmanna. Poproś, żeby zjawili się tu biegiem. — Otworzyła kanał do sekcji inżynieryjnej. — Will?
Chwila ciszy.
— Jestem, Melanie. Co się dzieje?
— Będziemy mieli kolizję. Berdzo poważną. Pozbieraj wszystkich i wiejcie stamtąd.
— Kolizję?! Z czym?!
— Ze śnieżką-uciekinierką. Tylko nikogo tam nie zostawcie.
Usłyszała, jak klnie pod nosem.
— Już idziemy. Ale trochę nam zajmie pozamykanie tego wszystkiego.
— Bądźcie tu za pięć minut. Potrzebujecie pomocy?
— Nie. — Kolejna wiązka przekleństw. — Słuchaj, jaką ma wielkość? Możemy stracić zasilanie w całej stacji.
— Bez żartów — warknął Sill.
Trzej członkowie załogi wbiegli szybko do centrum dowodzenia, zajęli miejsca przy pomocniczych konsoletach i natychmiast się podłączyli. To była grupa ZBK — Zespół Bezpośredniej Koordynacji. W razie zaistnienia niebezpieczeństwa mieli koordynować łączność i działania ewakuacyjne.
Jeff Christopher, oficer dyżurny, podniósł wzrok znad ekranu.
— Obliczyłem, że ma jakieś trzynaście ton.
— Mamy szczęście — wtrącił Sill. — Jest nieduża.
— Zbliża się z prędkością jakichś siedmiu tysięcy na godzinę. — Stuknął palcem w słuchawkę, posłuchał chwilę i pokiwał głową. — Melanie — zawołał — z Winckelmanna zgłosili, że nie mają pilota na pokładzie. Nikt z nich nie wie, jak ruszyć to draństwo.
Truscott zapatrzyła się w widoczną na ekranach ciemność.
Sill z westchnieniem opadł na fotel.
— Nie uda nam się zabrać stąd wszystkich.
— Wiem. Mamy coś jeszcze w pobliżu?
— Nie na tyle blisko, żeby mogło pomóc.
— Dobra. — Włączyła ogólny kanał. — Mówi Truscott — zaczęła opanowanym głosem. — Spada na nas jedna ze śnieżek. Kolizja nastąpi za trzynaście minut. Proszę opuścić stację.
— Mamy dwie kapsuły i wahadłowiec. Do każdej kapsuły możemy wsadzić po troje ludzi plus pilota. To o jednego więcej, niż jest przewidziane, ale damy radę. Następnych dwunastu możemy wpakować do wahadłowca.
— Czternastu.
— Cholera, Melanie, nie pomieści czternastu.
— Wybierz niedużych. Zrób to. Ilu nam w takim razie zostaje?
— Czworo — odparł Sill. — Ja i ty. I jeszcze dwóch.
Myślała, żeby kazać mu odlecieć, ale zamiast tego skomplementowała go zachowując milczenie.
Wśród przytłaczającej ciszy, jaka między nimi zapadła, zadźwięczały głosy:
— Zgłaszam, że sektor A jest zabezpieczony.
— Terri, nie wiem, co z Dave’em. Sprawdź w jego kwaterze.
— Nie, Harold, nie przychodź tutaj. Masz lecieć w kapsule. Z Julie i Klausem… Tak, mówię poważnie. Rusz się.
— No, przecież musi gdzieś być.
Dziewięć minut.
— Poproś o dwóch ochotników. Jeff, wyłącz wszystko i idź. Już cię nie potrzebujemy. — Zanim zdążył zastosować się do jej rozkazu, dodała: — Ale najpierw przynieś mi kilka poduszek.
— Ile?
— Ile zdołasz. Szybko.
Sill zmagał się ze swoim zadaniem.
— A może poprosić twoich ludzi, żeby zostali? Zwierzchników?
Spojrzała na niego w przypływie nagłej sympatii.
— Oni boją się tak samo jak wszyscy inni — odparła. — Nie mogę nikomu nakazać, żeby został. Harvey, możemy tu zginąć. Chcę mieć przy tym odpowiednie towarzystwo.
Obserwowała, jak pracownicy obsługi technicznej suną niechętnie w stronę wyjść. Wiedzieli, że nie dla wszystkich starczy miejsca, więc ich oczy prześlizgiwały się po niej niepewnie. Byli zakłopotani. Dwoje z nich podeszło do niej: Max Sizemore, który dotknął jej ramienia w zadziwiająco bezpośrednim geście, i Tira Corday, która wymamrotała tylko „dzięki” i już jej nie było.
Sill rozmawiał z łanem Holmem z grupy antarktycznej. Próbował zorganizować szybką pomoc dla ludzi w kapsułach, w których zapasy powietrza wystarczą tylko na osiem godzin. Danielle Lima, szef grupy logistycznej stacji, pochylała się nad mikrofonem, wydając komuś polecenia, ale ani na chwilę nie odrywała wzroku od Truscott. Rysy jej twarzy stężały w bezruchu. Była młodą, smukłą brunetką, bystrą i ambitną, świetnym pracownikiem — kobietą u progu życia. A teraz z tej ślicznej twarzy odpłynęły wszystkie kolory. Rozłączyła się, ale jej oczy nadal utkwione były w dyrektorce.
— Zostaję — rzuciła i szybko odwróciła się plecami.
— Dzięki — odparła Truscott, spoglądając na jej plecy. Ale wyglądało na to, że Danielle jej nie słyszy.
Niebieska sekcja była o jakieś siedemdziesiąt stopni po okręgu od centrum operacyjnego, kręciła się też w przeciwnym kierunku, co oznaczało, że tu chyba byli najbezpieczniejsi — o ile to w ogóle możliwe. Będą z daleka od miejsca, przez które przebije się nadlatująca bryła lodu. A niech to diabli — może nawet mają tu jakąś szansę.
Danielle mówiła teraz do kogoś:
— Dobra, Hans. Pędź tu najszybciej jak tylko możesz. — Uśmiechnęła się do Truscott. — Stallworth zostaje.
Truscott zastanawiała się teraz, co trzeba zrobić, żeby zapewnić im jakąś szansę na przetrwanie.
— Połącz się z nim jeszcze raz. Powiedz mu, żeby wstąpił do zaopatrzenia i wziął cztery flickingery.
Przeleciała wzrokiem po zespole koordynacyjnym: Marion Edwards, która nigdy nie pracowała w Kosmiku dla nikogo innego, Chuck White, młody karierowicz, który miał nadzieję wspiąć się pewnego dnia na sam szczyt i pewnie mu się to uda, oraz Penny Kinowa, niewinne, ciche i rozczytane w książkach dziewczę. Penny zbyt wiele czytała, a była zdecydowanie za mało przebojowa. Za to wspaniale się spisywała jako koordynator systemów. Edwards wyjmowała właśnie z obudowy kryształ z danymi.
— Dopilnuję, żeby bezpiecznie wydostał się ze statku — rzuciła zakłopotana. W domyśle, rzecz jasna, pozostał jej zamiar wyniesienia go stąd osobiście. Cokolwiek wyniknie z tej sytuacji, stosunki między ludźmi na stacji już nigdy nie będą takie jak przedtem.
Kryształ zawierał raporty i dziennik pokładowy. Nie wolno ich było utracić, nawet jeśli wszyscy zginą. Taka właśnie będzie pierwsza reakcja Normana Casewaya na wieść o katastrofie: czy ocalili dane? Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, zapragnie wiedzieć, kto ponosi odpowiedzialność za tę katastrofę. Nie wystarczy, że będzie martwa, zniszczą także jej reputację.
— Dobra — rzucił Harvey. — Zespół koordynacyjny niech się już wynosi. Macie miejsca w drugiej kapsule. No, już.
Penny i Danielle wymieniły szybkie spojrzenia. W nim zawarło się całe morze znaczeń. Były bliskimi przyjaciółkami. I to także może ulec zmianie — jeżeli przeżyją.
Sill kierował teraz ostatecznym zamykaniem stacji. Truscott uważnie go obserwowała. Byłby z niego dobry szef, ale brakowało mu odporności psychicznej, żeby przetrwać na górze. Po bardzo obiecujących początkach narobił sobie wrogów i w końcu wylądował tutaj. Nie awansuje wyżej, bez względu na to, jak potoczą się sprawy.