Edwards zamykała swoje stanowisko.
— Wszystkie mniej ważne systemy już wyłączone — oznajmiła. — Luki zabezpieczone, a cała stacja tak przygotowana, jak to tylko możliwe.
Chuck White starał się stwarzać pozory, jakby rozważał pozostanie z nimi.
— Jeśli będziecie mnie potrzebować…
Truscott zaciekawiło, co by zrobił, gdyby przyjęła propozycję.
— Ruszaj się. Czekają na ciebie. I dzięki.
— Sześć minut — oświadczył Sill.
Śnieżka, koślawa i pełna żłobień, rosła złowieszczo na ekranach.
Przyszli Christopher i dwóch członków załogi. Przynieśli stertę poduszek i poduszeczek, które cisnęli na pokład.
— O, dobrze — powiedziała do nich Truscott. — Dziękuję. — Machnięciem dłoni wygoniła ich z sali. Teraz zostali sami.
Wyglądało, jakby cienie i rysy na powierzchni lodowej kuli nie ulegały zmianie.
— Ona się nie kręci! — zdumiał się Sill.
Pokiwała twierdząco głową.
— Pomyślimy nad tym później, Harvey.
— Wszystko zawsze się kręci. — Sill zdziwiony gapił się w ekran. Może po prostu ruch był bardzo powolny.
Wszedł Hans Stallworth z rękoma pełnymi uprzęży. Był wysoki, zawsze spięty i bardzo oficjalny. Specjalista od elektroniki; nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie Truscott. Ona z kolei uważała go za człowieka powierzchownego, więc była zaskoczona, kiedy się zgłosił.
— Witam — rzucił z całym zapałem, na jaki było go teraz stać.
Sill uścisnął mu dłoń.
— Miło cię widzieć wśród nas, Hans.
Położył uprzęże przed nimi i nikomu nie trzeba było dodatkowej zachęty do ich nałożenia. Truscott zdjęła pasek.
— Znajdźcie sobie coś, czym będziecie się mogli przywiązać. Nie potrzeba nam latających ludzi.
— Szkoda, że nie mamy tu żadnych sensownych deflektorów — odezwała się Danielle.
— To jakbyś zaciągnęła rolety — roześmiał się Sill. — Tylko popatrz na tę cholernicę.
Zapełniła już całe ekrany.
— Harvey, usuńmy powietrze z całej stacji. Zewsząd. Sill przytaknął.
— Zastanawiam się — odezwał się Stallworth — czy nie lepiej byłoby nam na zewnątrz.
— Nie. — Truscott sprawdziła swoją uprząż i włączyła pole. — Zapewnijmy sobie maksymalną ochronę, na jaką nas stać.
Danielle i Stallworth, którzy nie mieli wiele do czynienia z flickingerami, pomagali sobie nawzajem. Sill bez wysiłku przerzucił sobie szelki przez głowę i opuścił na ramiona.
— Leci do nas drugi wahadłowiec.
— Ile?
— Jakieś trzy godziny. Zdążą na czas, żeby pozbierać rozbitków. — Sprawdził ich uprzęże, stwierdził, — że są w porządku. — Włączcie naprowadzacze — zakomenderował i pokazał im jak. — Jeśli was wyrzuci na zewnątrz i będziecie nieprzytomni, oni i tak będą w stanie wszystkich znaleźć. — Przesunął palcami po konsolecie. — Zaczynam dekompresję.
Stallworth wyglądał przez iluminator, osłaniając oczy dłonią.
— Widzę ją — oznajmił.
Truscott podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem, ale nie mogła nic dostrzec.
— Potwierdzają się nasze wyliczenia — orzekł Sill bez śladu dumy w głosie. — Wbije się przez Niebieską, a potem zderzy się z osią. Danielle zajęła stanowisko przy kanałach łączności.
— Obie kapsuły już wystartowały — poinformowała. — Wahadłowiec rusza za chwilę.
— Zabrali już wszystkich?
— Mają dwadzieścioro dwoje. Razem z nami będzie dwadzieścioro sześcioro. — Wszystko się zgadza.
— Mogą nie zdążyć odlecieć na bezpieczną odległość — martwiła się Danielle. — Możliwe, że my tutaj jesteśmy bezpieczniejsi.
— Dwie minuty — przypomniał Sill.
— A wahadłowiec?
Danielle sprawdziła.
— Jeszcze są.
— Co ich zatrzymuje?
Dziewczyna nawiązała z nimi łączność.
— Myśleli, że ktoś jeszcze ma przyjść. Ginger mówi, że mają jeszcze jedno miejsce.
— Teraz to już bez znaczenia — rzuciła Truscott. — Każ im się zmywać. — Rzuciła okiem na Silla. — Zamykaj. Wyłącz wszystko. Całe zasilanie. Z wyjątkiem świateł — światła zostaw zapalone.
W całym kręgu stacji zamarły wszystkie urządzenia elektroniczne. Komputery przeszły w stan spoczynku, monitory wygasły, urządzenia kuchenne stanęły z hurkotem, centralne ogrzewanie przestało działać.
— Wahadłowiec odleciał — poinformowała Danielle.
Na niebie pojawiła się nowa gwiazda. Truscott patrzyła, jak się rozjaśnia i nabiera kształtów. Widać już było szczeliny i rysy. Żadnych kraterów. Nieregularny, zbliżony do prostokąta kształt. Przypomina maczugę — pomyślała sobie.
I nie kręci się.
— Dobra. Wszyscy na ziemię — zakomenderowała. — Główny wstrząs przejdzie przez podłogę. Leżcie płasko. Chrońcie poduszkami najwrażliwsze miejsca. Przywiążcie się do czegoś solidnego.
Patrzyli, jak się zbliża.
Czterdzieści sekund.
Płynęła przez niebo — śliczna i błyszcząca w promieniach słońca. Przesunęła się przez iluminatory zgodnie z ruchem wirowym zewnętrznego ronda i zniknęła w końcu po lewej ich stronie.
Truscott sięgnęła daleko w głąb siebie, by odnaleźć pokłady swej dawnej arogancji, życiowego przekonania, że wszystko w końcu wyjdzie jej na dobre, jeśli zachowa spokój i niczego nie zaniedba. Miała nadzieję, że wygląda i postępuje dostatecznie arogancko. Tego właśnie było im teraz trzeba. Tego oraz boskiej interwencji.
— Plecami do miejsca zderzenia — zawołała, wskazując jednocześnie odpowiedni kierunek.
— Powinni budować to cholerstwo od razu z pasami bezpieczeństwa — rzucił Stallworth. Jego głos brzmiał zadziwiająco spokojnie.
I w tej właśnie chwili trzasnęło.
Stacja zatrzęsła się.
Ktoś krzyknął. Cisnęło ich o stertę poduszek na podłodze.
Ale wcale nie przypominało ciosu ogromnego młota. Nie rozwyły się syreny, nie oberwało stalowych podpór. Zadzwoniło kilka pojedynczych dzwonków alarmowych — drobne uszkodzenia. I to wszystko.
— Co się stało? — wykrztusiła Danielle, nadal wczepiona w fotel.
— Niech mnie diabli, jeśli wiem — odpowiedział jej Sill.
— Niech nikt nie wstaje. — Truscott nie zamierzała ryzykować. A w jej słuchawkach zadźwięczał głos z jednego ze statków:
— Gdzie się podziało to cholerstwo?!
Truscott, oszołomiona, nie mogła się też nadziwić odgłosowi, który usłyszała przy zderzeniu:
„Pam!”
Rozdział 13
— Stacja kosmiczna chyba ma jakieś kłopoty — w ten właśnie sposób Janet poinformowała ludzi na Winku i w Świątyni o zbliżaniu się torpedy. Nadawała bieżące sprawozdanie z rozwoju wypadków i relacjonowała gorączkowe, mało eleganckie wymiany zdań między stacją orbitalną, stacjami naziemnymi i ciągnikami. Henry’emu i Sandy Gonzales, którzy byli w centrum operacyjnym Seapointu, przekazywała także teleskopowy obraz obiektu, podchodzącego do stacji. Sama stacja, której dwa zewnętrzne pierścienie kręciły się jednostajnie, sprawiała teraz wrażenie kruchej i delikatnej. Była to chwila pełna napięcia. Trzeba by nader wytężonej uwagi, żeby wychwycić w głosie Janet ten subtelny cień satysfakcji.