— Miło, że mi to przyniosłaś — rzekł. — Czy mogę sobie zrobić kopię?
— Oczywiście. — Czekała na jakiś znak, który utwierdziłby ją w przekonaniu, że to bardzo ważne.
— No tak. — Założył ręce i wygodnie rozparł się w fotelu. — Jak tam twoje sprawy?
— Nieźle — odrzekła.
— Czy coś jest nie tak? — zapytał. — Wydajesz się spięta.
— Henry, ty wcale nie wyglądasz na zaskoczonego.
Jego skóropodobna twarz nie zmieniła wyrazu.
— A co ciebie tak zaskakuje, Hutch?
— Mamy drugie załamanie na Noku. Po dwa na każdym z tych światów. To już się robi jakiś trend.
Henry przyglądał jej się uważnie ponad szerokim blatem swego biurka. Jego biuro było przestronne, zapełnione pamiątkami dotyczącymi zawodowej kariery.
— Zakładasz, że Orikon ucierpiał wskutek jednego z tych zdarzeń.
— Oczywiście. Jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie cywilizacji, która zdolna była zbudować kolej nadziemną?
— Hutch, przecież nie rozmawiamy o żadnych ustalonych faktach. Mamy pełną świadomość tego, co zaszło na Noku. Ty natomiast powinnaś się zorientować, że David Emory wykazuje tendencje do zbyt pochopnego wyciągania wniosków. Niemniej, to rzeczywiście ciekawy zbieg okoliczności. On twierdzi, że ostatnie eksponaty pochodzą z 16 000 p.n.e. — Popatrzył na nią wyczekująco.
Nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi.
— Oba wydarzenia na Quraquie dzieli odległość ośmiu tysięcy lat.
— A na Noku szesnaście tysięcy — dwa razy dłuższa. Ale co to nam sugeruje?
Wzruszył ramionami.
— Wielokrotność ośmiu. Cokolwiek by to mogło oznaczać. — Wyglądał staro; miał sztywne ruchy, które sprawiały wrażenie ciągłego i świadomego wysiłku z jego strony.
— Wielokrotność ośmiu? Czy wiedzielibyśmy, gdyby na Noku wydarzyło się coś podobnego około 8000 p.n.e.?
— Pewnie nie. Obecny cykl cywilizacyjny zaczął się trzy tysiące lat później. — Przez chwilę studiował blat własnego biurka. — Nie miałbym problemów z samym tylko zbiegiem okoliczności. Z jednym — powiedział z naciskiem — zbiegiem okoliczności.
— A jaki jest ten drugi?
— Podobieństwo między Oz a sześciennymi księżycami.
— Co w takim razie robimy?
— Ja idę na emeryturę — odparł. — I mam nadzieję, że zostanie mi choć trochę pieniędzy, kiedy skończą ze mną prawnicy.
— Henry, nie możesz tak po prostu zostawić…
— Mogę — to pewne jak jasna cholera. Słuchaj… — Twarz mu poczerwieniała, pochylił się ku niej przez biurko. — Czy masz jakieś pojęcie o tym, co to wszystko dla mnie znaczy? Niedługo wybębnią mnie z miasta. Obarczonego winą za śmierć starego przyjaciela. — Wargi mu drżały. — I niech mnie Bóg wspomaga, bo oni mogą mieć rację.
— Ale my cię potrzebujemy.
— A ja potrzebowałem ciebie. Przeszliśmy tam przez piekło, a ja podejmowałem decyzję, z którą będę musiał żyć przez resztę życia. Przybierasz teraz wobec mnie oskarżycielskie tony. A gdzie byłaś wtedy, kiedy próbowaliśmy uzyskać tych parę odpowiedzi? Umiałaś tylko wisieć przy tym cholernym mikrofonie i siać u wszystkich panikę. Czy naprawdę sądziłaś, że nie wiemy, co nas czeka? Wszyscy schodziliśmy tam z pełną świadomością tego, co robimy. Wszyscy, Hutch.
„Ale nie wszystkim udało się stamtąd wrócić”.
Jednak nie powiedziała tego na głos. Przez chwilę wpatrywał się w nią gniewnym wzrokiem, a potem nagle jakby opuściła go cała energia i zapadł się z powrotem w swój fotel.
— Przykro mi, że odbierasz to w taki sposób — odparła. — Robiłam, co do mnie należało.
— Ja też.
Przez chwilę patrzyli na siebie z przeciwnych krańców przepaści. W końcu Hutch powiedziała:
— Spróbujesz to sprawdzić. Zgoda?
— Ty spróbuj to sprawdzić. Jak coś znajdziesz, jestem w Chicago.
Złość Henry’ego mocno ją zabolała. Czy inni też tak to odbierali? Mój Boże, czy Richard umierał w poczuciu, że go zawiodła. Jej duszę owiał chłód.
Tej nocy nie mogła wrócić do mieszkania.
Powłóczyła się po jakichś swoich starych miejscach, aż wylądowała w końcu w Srebrnej Tancerce, ulubionej nocnej knajpce pilotów, w której pewnie nigdy dotąd nie widziano jeszcze archeologa. Wypiła serię rumów z colą, które nie wywołały pożądanego skutku. Gdzieś koło północy poderwała młodego, nieśmiałego koordynatora lotów o poczciwym spojrzeniu i zabrała go ze sobą do domu.
Urządziła mu noc jego życia.
Hutch chciała, żeby to się odleżało, żeby zostało gdzieś za nią. Ale nie dała rady. Tak więc pewnego rześkiego, pogodnego wieczoru, w tydzień po swojej rozmowie z Henrym, jadła obiad z Frankiem Carsonem w małej włoskiej knajpce w nadbrzeżnej części Arlington.
— Ja bym się tym nie przejmował — powiedział. — Henry ostatnio szybko wpada w złość, rzeczywiście wiele przeszedł. A przy okazji — mówił mi o waszej rozmowie.
Carson to dobry facet. Traktował ją trochę po ojcowsku, ale nie miała pretensji. Nawet zaczynało jej się to podobać.
— Ma do mnie żal — rzuciła.
Poprosił, żeby wyjaśniła to bliżej. Kiedy skończyła, próbował rzecz zbagatelizować.
— Ja robiłem to samo — mówił. — Podłączyłem się do Henry’ego i cały czas go naciskałem. Na twoim miejscu Henry robiłby to samo. Do mnie też czuje urazę.
Było tuż po zachodzie słońca. Pili chianti i przyglądali się, jak pasażerowie schodzą z pokładu statku z Aleksandrii.
— A co ty sądzisz? — zapytała. — O tych załamaniach.
Nie wahał się ani chwili.
— Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek w tej sprawie było już ustalone. A nawet jeżeli się okaże, że coś takiego naprawdę wydarzyło się na Noku tych osiemnaście czy dwadzieścia tysięcy lat temu, nie sądzę, żeby to mogło mieć wielkie znaczenie.
— A co z tą Bożą maszynerią?
— Co proszę?
— „Na ulicach Hau-kai czekamy. / Noc schodzi, nadciąga wiatr / I stygną światła świata. / W trzysetnym roku od Bilata wzejścia / Przyjdzie ten, co wędruje do świtu, / Stopami rozgniata słońce, / Osądzić przyjdzie ludzkie dusze. / Stąpać będzie nad dachami domów, / Rozpłomieni Bożą maszynerię”. To z quraquackiego modlitewnika. Art sądził, że mogła to być przepowiednia na temat Drugiego Załamania na Quraquie. Czasowo nawet by się zgadzało.
— Zawsze są jakieś przepowiednie.
Przyniesiono im zamówienie: spaghetti i kuleczki mięsne dla obojga.
— Już ci lepiej? — zapytał Carson, kiedy wykonała pierwsze natarcie.
— Tak — odparła. — Chyba tak.
— To dobrze. Mam dla ciebie wieści: wytropiliśmy horgona.
Spojrzała uradowana znad talerza.
— Dobrze — pochwaliła. — Co macie?
— No, to dość interesujące. Wiemy, że był mitycznym potworem o nader osobliwym wyglądzie: szpony, zęby, ogniste oczy, stał na dwóch nogach, a do tego miał broń. Wbudowany miotacz płomieni. — Przerwał na chwilę. — A jego zasięg widzenia wynosił trzysta sześćdziesiąt stopni.
Hutch zagarnęła do ust podwójną porcję.
— Oko horgona — szepnęła.
— Właśnie. Tak też sądzimy. Bestię łączy się na ogół z dziecięcym bohaterem Malinarem oraz z Urikiem — kimś w rodzaju quraquackiego Herkulesa. Malinar uratował przed horgonem swoją siostrę, odwracając uwagę bestii miską pożywienia. Potwór zlitował się nad dzieckiem i darował mu życie. Dziewczynie też. Wiemy, że istniało wiele podań o Malinarze, ale udało nam się zdobyć tylko to z horgonem. Urik to chyba najpopularniejsza postać z całej quraquackiej mitologii. Ważne przy tym, że był dobrze znany w czasach linearnego C.