— No, nurek. Ptak morski związany z Lizandrą.
— Cholera. Nie przyszło mi to do głowy.
Niebo znów się przesunęło.
— Miał długi dziób — powiedziała.
— Myślisz, że to nam w czymś pomoże?
— To najważniejsza cecha wyróżniająca nurka. Sprawdziłam. Coś takiego jak maczuga Herkulesa albo dyszel Wozu. To będzie rządek gwiazd. Trzy albo i więcej. Może nawet dużych gwiazd, jeżeli nam się poszczęści.
— Zbyt wiele optymizmu z twojej strony. Według mnie bardziej prawdopodobne, że będą raczej dwie gwiazdy. Może nawet jedna. Wiesz, jak to jest z konstelacjami.
— Nie — sprzeciwiła się. — Dwie nie wystarczą. Możesz przeciągnąć linię prostą między dwiema dowolnymi gwiazdami na całym niebie. Jeśli nie będzie trzech, tracimy tylko czas.
— Dobra — zgodził się. — Co innego mamy do stracenia? Oko horgona, dziewica i nurek powinny być w tej samej okolicy. Zaznaczymy każdą czerwoną gwiazdę, która znajdzie się w pobliżu każdej z linii, a potem zaczniemy szukać dzioba.
Nie był to ten rodzaj poszukiwań, który mógł dać szybki i olśniewający rezultat. Pracowali przez całe popołudnie, rejestrując gwiazdy, które być może niegdyś służyły jako wszechwidzące oko: Olphinax, o czterdzieści lat świetlnych dalej na obrzeżu Próżni, Tulikar ze swoją gęstą towarzyszką Kampattą Trzy, centrum quraquackich Plejad. Potem dodali do listy Anapakę, Hasana, Alfę Qui i trzy gwiazdy, które oznaczone były wyłącznie numerami katalogowymi. Każdej z nich towarzyszył niedaleko rządek gwiazd, który przez obdarzonego wyobraźnią obserwatora mógł zostać uznany za dziób.
— A skąd wiemy — rzucił nagle Carson — że nie był zakrzywiony?
— Co proszę?
— Ten dziób. Skąd wiemy, że ma być prosty? Mógł wyglądać jak dziób pelikana.
— Nie — orzekła Hutch. — Widziałam go na obrazku. Jest prosty.
Jednak wszystko to było niedokładne. Margines błędu produkował czasem więcej niż jedną wskazówkę — jedno oko horgona dawało dwa, trzy, a w jednym wypadku nawet sześć możliwych celów.
Poszukiwania dzioba okazały się bezowocne. Odkryli podstawową uniwersalną prawdę: prawie wszędzie, gdzie się spojrzy na niebo, gwiazdy grupują się w rządki po trzy lub cztery. W końcu skatalogowali ponad pięćdziesiąt kandydatek i rozpoczęli proces eliminacji. Wszystkie gwiazdy, które nie należały do klas G lub M, zostały odrzucone, a także te, które nie miały jeszcze trzech miliardów lat. („To trochę arbitralna decyzja — stwierdził przy tym Carson — ale nie od razu Rzym zbudowano”.) Systemy wielu gwiazd, prawdopodobnie zbyt niestabilne, by mogło rozwinąć się na nich życie, także odpadły. Te, które już zbadano — również.
Popołudnie miało się już ku końcowi, kiedy liczba kandydatek została zmniejszona do trzynastu.
— Nieźle nam poszło — odezwała się Hutch.
— Tak, ale za dużo w tym domysłów. Fajnie było kiedyś, kiedy człowiek mógł po prostu zamówić odpowiednie badania. To, co mamy, nie za dobrze się prezentuje. Będziemy musieli ją wytropić, wyodrębnić. A potem odbyć batalię z Edem Homerem.
Hutch dobrze wiedziała, że to beznadziejne.
— Na razie dajmy spokój — zaproponował Carson. — Koniec dnia.
Popołudnie już zdążyło zmienić się w ponury, deszczowy wieczór. Hutch nie wiedziała, czy Carson naprawdę się poddał, czy miał nadzieję, że ona dostrzeże próżność ich wysiłków, ryzykowania kariery dla powodu, który większość naukowców Akademii uznawała za śmieszny. Nagle pojęła: o to właśnie chodzi. Ona rzeczywiście nie ma nic do stracenia. Była tylko pilotką, nie ryzykowała swojej kariery zawodowej. Bez względu na to co się wydarzy, z niej nikt nie będzie się natrząsał. To Carson bierze na siebie całe ryzyko — to on będzie narażony na pobłażliwe uśmiechy kolegów po fachu, to jego osąd będzie miał znaczenie.
Jeszcze raz poszli razem na kolację, do Georgetown. Ale to był błąd, bo tylko utwierdzili się nawzajem w zniechęceniu. Hutch poczuła ulgę, kiedy wreszcie znalazła się w domu. Włączyła sobie symkę i przy niej w końcu zasnęła.
Gdzieś około drugiej zerwała się, zupełnie rozbudzona. Jest jeszcze jeden test, który powinni wypróbować. Bardzo oczywisty.
Carson musi pogadać z komisarzem i trzeba będzie pociągnąć za kilka sznurków. Ale to może się udać.
Alexander Coldfield wkroczył do swego biura, wyjrzał przez przyciemnione okna na rozległą równinę Morza Moskiewskiego, potem osunął się na fotel. Po jego lewej stronie charkotał głośno ekspres do kawy. Po księżycowej równinie maszerowały grube kolumny i pająkowate dyski Zestawu Tindle.
Coldfield uwielbiał miejsca osamotnione i wrogie. Wychował się w Bronksie, a przy pierwszej nadarzającej się okazji zwiał gdzieś do Północnej Dakoty. Odkrył w sobie pociąg do kominków i pustynnych równin, do dobrego wina i grubych warstw śniegu. Jego naczelnym hasłem stała się samotność, zaś sympatia dla krajobrazu wzrastała wprost proporcjonalnie do stopnia jego niewygody dla tubylców oraz niedostępności dla przyjezdnych.
Był etatowym urzędnikiem państwowym. Pracował już w placówkach od Manitoby do Nowego Brunszwiku. Momentem przełomowym w jego życiu stała się propozycja objęcia, w wieku lat trzydziestu dwóch, stanowiska technika i obserwatora w jednoosobowej stacji meteorologicznej na nie zamieszkanej wyspie Kaui, o dwa tysiące mil na zachód od Hawajów. Jechał z myślą, że pozostanie tam już na zawsze, i pewnie tak by się stało, gdyby nie wyniknęła sprawa z posadą na Księżycu.
Zestaw Tindle, usytuowany w rejonie krateru Ciołkowskiego, potrzebował technika-operatora. Umowa przewidziana była na rok i jeśli sobie życzył, mógł wziąć ze sobą rodzinę. Rzecz jasna, Coldfield nie miał żadnej rodziny. Z początku stanowiło to pewien problem. Jeden z ważniaków w OHR zastanawiał się w związku z tym nad jego zdrowiem psychicznym. Ale Coldfield był tak samo normalny jak każdy i przedstawił swoją sprawę nadzwyczaj przekonująco.
Na korzyść tej posady przemawiało także i to, że krater Ciołkowskiego położony jest na ciemnej stronie Księżyca. Ziemia nigdy nie będzie wschodzić Zestawem Tindle.
Z tego, co tu powiedziano, nie powinno się wyciągać pochopnych wniosków na temat mizantropijnych skłonności Coldfielda. Z całą pewnością nie był mizantropem. Naprawdę lubił ludzi, był przekonany, że w ciągu tych wszystkich lat miał szczęście do zawierania dobrych znajomości i regularnie korzystał z kanałów łączności, żeby sobie pogadać z przyjaciółmi na Ziemi. Prawda o nim była znacznie bardziej skomplikowana — dość pokaźna doza niewiary w siebie i nieśmiałości wobec obcych oraz szczera niechęć do tłumu łączyły się u niego z rzeczywistym uwielbieniem dla odległych miejsc i inklinacją do rozmyślań. (Do tego ostatniego sam nigdy by się nie przyznał.)
Tindle, w początkowych założeniach, miał się składać ze stu jedenastu w pełni sterowalnych anten, każda o średnicy szesnastu metrów. Miały zajmować powierzchnię o średnicy czterdziestu kilometrów, rozmieszczone na pojedynczych torach o długości od ośmiu do sześćdziesięciu metrów. Zrealizowano mniej więcej dwie trzecie założeń projektu, kiedy rządowi skończyły się pieniądze. Tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył w to, że kiedykolwiek zostanie ukończony. Ale składały się nań dziesiątki tysięcy ruchomych części, które trzeba było utrzymać przy sprawności w nader nie sprzyjających warunkach. Nie można powiedzieć, że zawsze była tam jakaś praca, ale konieczność napraw zdarzała się na tyle często, by usprawiedliwić obecność Coldfielda.