Выбрать главу

TEODOZJUSZ: (Zaczyna przywiązywać ją do pierścienia.) Nie musisz udawać, mała. Wiem, że jesteś przytomna.

ANN: (Porusza się, zmieszana, nie ma już sił dalej walczyć) Proszę, nie! (Rozgląda się dookoła dzikim wzrokiem.) Jack, gdzie jesteś?

TEODOZJUSZ: On ci już nie pomoże, dziecko. On już nigdy nikomu nie pomoże. (Otwiera małe drzwiczki w ścianie, za którymi ukazuje się włącznik. Zbliżenie na włącznik.)

ANN: (Usiłuje się zakryć.) Puść mnie. Nic nikomu nie powiem.

TEODOZJUSZ: Nie obawiam się tego, co masz do powiedzenia, Ann Holloway.

ANN: No to dlaczego chcesz mnie zabić?

TEODOZJUSZ: (Przyciska włącznik. Słychać plusk lejącej się wody. Od góry do komnaty zaczyna wlewać się rwący strumień.) Nie mam zamiaru cię zabijać. To twoja przeszłość skazała cię na śmierć. Długie noce pełne grzesznych przyjemności wołają o pokutę.

ANN: Nie! To nieprawda! Jesteś szalony!

TEODOZJUSZ: (Mówi z niekłamanym współczuciem, podczas gdy po niej leje się woda.) Odwagi, moje dziecko. Oczyszczające Boże wody jeszcze mogą cię uratować. To twoja jedyna ścieżka do raju.

ANN: (Szarpie się ze sznurem. Rozerwana bluzka opada, odsłaniając jeszcze więcej, ale dawno przestała się tym martwić. Najazd kamery na jej zmagania.) Jack…!

TEODOZJUSZ: (Przystaje w progu komnaty, szykuje się do zamknięcia ciężkich, kamiennych drzwi.) Módl się, moja droga. To przyniesie ci ulgę. (Kobieta krzyczy. Mnich zaczyna zamykać drzwi. Woda wlewa się do komnaty.) Pokój Pański niech zawsze będzie z tobą. (Pochyla głowę. Najazd kamerą. Słyszy coś za plecami, obraca się. Kamera spogląda za niego, w głąb przejścia. W migoczącym świetle pochodni widać zarys sylwetki Jacka.)

JACK: Gdzie ona jest, szaleńcze?

TEODOZJUSZ: (Zdumiony jego widokiem.) Hancock? Naprawdę jeszcze żyjesz?

ANN: (Rozpaczliwie) Jack! Jestem tutaj!

TEODOZJUSZ: Powinieneś przyjąć łaskę, jaką ofiarował ci Pan, i trzymać się z daleka.

JACK: (Podchodząc bliżej) Trzymaj się, Ann!

TEODOZJUSZ: (Zamyka za sobą drzwi, blokując przejście do Ann.) Nie możesz jej pomóc. Lepiej przygotuj się na swój własny dzień sądu, który już nadchodzi. (Unosi w górę krucyfiks, zwisający z szyi na ciężkim łańcuchu.) Źli są jak plewy, które rozwiewa wiatr. Źli się nie ostaną.

(Rusza do przodu. Zwierają się w walce, a ogromny wzrost Teodozjusza daje mu natychmiastową przewagę. Szybko wypiera Jacka do tyłu i odwiązawszy sznur swego habitu, otacza nim jego szyję. W tym czasie krótkie cięcie ukazuje, jak gwałtownie podnosi się poziom wody w kamiennej komnacie. Ann się szamocze itd. Przytrzymując chwilowo bezsilnego Jacka, Teodozjusz wlecze go korytarzem, aż dociera do pochodni. Tam odnajduje w ścianie dźwignię. Pociąga za nią, a przed ich stopami otwiera się zapadnia. Kilka kamyków wpada iv ciemną czeluść, po długim czasie słyszymy, jak uderzają o ziemię. Teodozjusz wlecze Jacka w kierunku otworu. Jack uwalnia się i po chwili walka wre od nowa, a dookoła Ann podnosi się woda.)

TEODOZJUSZ: Albowiem Ciebie, mój Panie, nie raduje zło, żaden zły człowiek nie pozostanie przy Tobie; pełni pychy nie mogą stanąć przed Twoim obliczem.

(Woda sięga Ann do pasa. Kobieta jest oczywiście przemoczona i całkiem już obnażona. Na zewnątrz Jack chwyta za pochodnię i z jej pomocą się uwalnia. Mężczyźni walczą nad brzegiem czeluści. Ramiona Ann znikają pod wodą, a komnatę wypełniają jej krzyki. Jack klęczy na jednym kolanie, bezlitośnie spychany w czeluść.)

TEODOZJUSZ: Proś o przebaczenie, Hancock. To twoja ostatnia szansa na uratowanie nieśmiertelnej duszy.

JACK: Ty stuknięty sukinsynu.

TEODOZJUSZ: W takim razie ja poproszę o zmiłowanie dla ciebie. Pan ci przebaczy.

(Przekonany o swym zwycięstwie, Teodozjusz zwalnia nieco ucisk na tchawicę Hancocka i łapie za swój krucyfiks. Woda dławi teraz krzyki Ann. Jack dostrzega w lot swoją szansę i wyrywa mu krucyfiks. Wbija mu go w pachwinę, a olbrzym zwija się z bólu. Łapie Jacka i obaj wpadają w czeluść. Słyszymy przeciągły krzyk, a po chwili widzimy rękę podnoszącą się znad krawędzi szybu. Jack wyczołguje się zbolały na zewnątrz, zdejmuje belkę z drzwi i odrzuca ją na bok. Kiedy z komnaty wypływa woda, w tle rozbrzmiewa muzyka. Jack szybko rusza, żeby uwolnić Ann. Wyłącza dopływ wody, przecina więzy na jej rękach. Unosi ją, krztuszącą się i ciężko dyszącą, w swoich ramionach.)

ANN: Jack, dzięki Bogu, że jesteś. On mówił, że cię zabił.

JACK: Chyba mu nie wyszło. Z tobą wszystko w porządku?

ANN: Jasne. Wleczona po kilku kondygnacjach schodów. Lekko poobijana. Na wpół utopiona. Poza tym, czuję się znakomicie.

JACK: To dobrze, bo mamy jeszcze młodą godzinę.

— Ile jeszcze? — Carson obserwował mijającą ich mgłę. Rozparł się w fotelu, usiłując zachować spokojny, beznamiętny wygląd, ale był wyraźnie podekscytowany — niemalże w radosnym uniesieniu.

Wszystkie wskaźniki na indykatorze faz skoku rozjarzyły się na jasny bursztyn.

— Wychodzimy za trzy minuty. — Hutch zaczęła transfer energii do reaktora termonuklearnego. — Skok powinien pójść gładko. Ale się poprzypinajcie.

Lampki kontrolne systemu przeszły w kolor zielony. Zaczął wzrastać poziom mocy w hazeltinach. Czujnik masy w rzeczywistej przestrzeni wykazywał zero.

Maggie zamknięta z George’em i Janet w kabinie dla pasażerów odezwała się znienacka:

— Boże, proszę, niech oni tam będą.

Czerwona lampka. Nie zabezpieczony luk w tylnej części ładowni. Hutch otworzyła go i ponownie zamknęła. Światełko zrobiło się zielone.

— To będzie okropne rozczarowanie, jeśli Beta Pac okaże się po prostu radiową gwiazdą, a analitycy tylko się pomylili. Już im się to zdarzało — odezwała się Janet.

— Dwie minuty — poinformowała Hutch. Głosy komentarzy dookoła niej przeszły w jednostajny szum, z którego przedostawał się do niej tylko głos George’a. Ale tak naprawdę nikt nie miał nic nowego do powiedzenia. Rozmawiali po to, by stworzyć wokół siebie otoczkę poczucia bezpieczeństwa, wywołać znane odczucia w warunkach, których wprawdzie doświadczali już przedtem, ale które tym razem mogły się okazać czymś zupełnie innym.

Lecieli naprzód.

— Minuta.

Światła pociemniały.

Systemy nawigacyjne do przestrzeni rzeczywistej, do tej pory utrzymywane w oszczędnościowym trybie uśpienia, teraz ożyły. Reaktor termonuklearny przeszedł w stan pełnej gotowości. Włączyły się zewnętrzne sensory. Włączyły się tarcze ochronne.

Ktoś życzył jej powodzenia.

System nawigacyjny ożył.

I wtedy, z ledwie wyczuwalnym uderzeniem, wyśliznęli się w ciemność. W jej głębi rozkwitły setki gwiazd, a Hutch poczuła lekki zawrót głowy — dość częste odczucie podczas przejścia. Żeglowali teraz na otwartym niebie.

— Zawsze się cieszę, kiedy stamtąd wychodzę — oznajmił Carson, odpinając klamry swoich zabezpieczeń.

— Może jednak nie zawsze — rzuciła Hutch. Stuknęła palcem w główny ekran nawigacyjny. Prosto przed nimi leżał ogromny, czarny dysk. — Proszę, żeby wszyscy pozostali w pasach.