Bez niej będą mieli szansę.
Każda chwila, podczas której oddychała, zwiększała ich ryzyko.
Gdzieś w środku nocy znalazła się nagle w fotelu pilota, nie całkiem pewna, jak się tu dostała. Na zewnątrz zalegała głęboka czerń. Cisza. Przyciemnione światła z kabiny rzucały poblask na kraty kanału. Wśród promieni wirowały płatki śniegu.
Zamarzały rezerwy powietrza na statku.
„Zrób to teraz. Miej to z głowy. Zakończ wszystko z godnością”.
Alfa miała dwa zbiorniki powietrza — jeden pełny, drugi już w jednej ósmej opróżniony.
Może powinna poczekać do rana. Aż rozjaśni jej się w głowie. Może wtedy ktoś zdoła jej wyperswadować bezsens desperackiego czynu. Może zgłosi się ktoś inny.
Potrząsnęła głową, żeby odpędzić te myśli.
„Zrób to”.
Pulser skończyłby z tym najszybciej.
Wstała, otworzyła magazynek za tylnymi siedzeniami. W półświetle zalśniły pulsery. Miały pomarańczowe lufy i białe magazynki, i były dostatecznie lekkie nawet dla kobiety wzrostu Hutch. Używano ich głównie jako narzędzia, ale miały podwójne zastosowanie — także jako broń.
Jakby od niechcenia wzięła jeden z nich do ręki. Załadowała, a potem, kiedy bursztynowe światełko przeszło w zielone, ułożyła go na kolanach. Lśniący metal, czarny uchwyt. Podniosła go jeszcze raz — nie, teraz jeszcze nie miała odwagi, ale chciała poczuć, jak to naprawdę jest — i przyłożyła wylot lufy do piersi. Wskazujący palec zawinął się wokół spustu. I znów zalała się łzami.
„Zrób to!”
Wirujący śnieg rozmazał się. Tylko ostrożnie. Jak coś spaprzesz, możesz wyciąć dziurę w wahadłowcu i pozabijasz innych.
Wtedy zdała sobie sprawę, że to i tak musiałoby się wydarzyć. Broni nie można było nastawić tak, by nie zagrażała bezpieczeństwu statku. Żeby je zapewnić, musi wyjść na zewnątrz, do komory.
„George, gdzie jesteś?”
Odłożyła broń.
Zanim pogasły światła, długo rozpatrywali wszystkie istniejące możliwości. Teraz już wszyscy rozumieli, że czworo ludzi miało wszelkie szansę po temu, by przetrwać. Pięcioro — nie miało żadnych. Hutch nie odzywała się wiele. Carson zaczął od racji głęboko moralnych: „Nie chcę zostać uratowany kosztem życia innej osoby”. Nikt się z nim nie spierał, ale Hutch dobrze wiedziała, o czym myślą. Na co mają nadzieję.
Może będą mieli szczęście — może SOS sprowadzi tu Twórców Monumentów, a może powinni dużo spać i zużywać mniej tlenu. Jeśli ktoś czuł jakąś urazę do Hutch, nie było o tym najmniejszej wzmianki. Ale cały czas czuła ciężar ich spojrzeń, chwilowych, nie upilnowanych załamań głosu.
Janet zaproponowała coś w rodzaju loterii.
„Niech każdy wypisze swoje imię na kawałku papieru, włożymy je do pudełka, a potem jeden wyciągniemy”.
Popatrzyli po sobie z poczuciem winy. George poszukał wzrokiem oczu Hutch, żeby przekazać jej, co naprawdę myślał: „Nie martw się, nie dojdzie do tego”.
No i Maggie:
Jeśli mamy zamiar coś takiego zrobić, najlepiej zrobić od razu. To furtka, która niedługo zatrzaśnie nam się przed nosem. A wtedy trzeba będzie poświęcić dwoje”.
W końcu przełożyli dyskusję na rano.
Ale Hutch w żaden sposób nie potrafiła stanąć jeszcze raz przed tym trybunałem. Zerwała się z fotela, wzięła uprząż flickingerowską, odcięła wewnętrzną kabinę, wypuściła powietrze z kabiny pilota i otwarła luk.
Przed oczyma wirowały jej płatki śniegu. Tak naprawdę to nie był śnieg, tylko zamarznięte powietrze. Temperatura opadła jeszcze niżej i znacznie szybciej, niż się spodziewali.
Przyciskając pulser do piersi, wyskoczyła z wahadłowca. Pokład zaskrzypiał pod magnetycznymi butami, kilka płatków przylgnęło do metalowych powierzchni. Łatwo byłoby sobie wyobrazić, że jest z powrotem w domu, pod niebem pełnym ciężkich chmur, że pod stopami rozciąga się w mrok pokryta bielą ziemia.
Z pomocą zdalnego sterowania zamknęła kabinę pilota. Błysnęły światła, sygnalizując powrót powietrza i ciepła.
„Żegnajcie”.
Ruszyła przez komorę wahadłowca. Najlepiej będzie za kontenerami. Uczyni to z klasą. Nie będzie leżała na widoku. Udało jej się uśmiechnąć.
W ciemnej kurzawie niknęły szafki ze sprzętem, tablice rozdzielcze i belki nad głową. Włączyła latarkę na przegubie, trzymała promień tuż przy ziemi. Wyobraźnia przeniosła ją w lasy Pensylwanii, gdzie bawiła się dwadzieścia lat wcześniej.
Na niebie nie było gwiazd, a burza przyginała do ziemi ciężkie, mokre i milczące drzewa.
Sunęła wolno przez pokład, aż zatrzymała się za rzędem szafek. Tutaj.
Tylko jeszcze naciśnij spust.
Nie uszkodź uprzęży z polem. Ani butli z powietrzem. Celuj z dala od klatki piersiowej — najlepiej w głowę. Może powinna najpierw wyłączyć pole. Nie powstrzyma wprawdzie promienia, ale może zmienić jego tor.
W świetle latarni wirowały płatki śniegu. Spojrzała na lampki kontrolne na przegubie i uniosła broń.
Wciśnij guzik, pociągnij za spust.
Śnieg.
Śnieg!
Pomysł spadł na nią jak grom z jasnego nieba. Wyciągnęła po płatki obie dłonie. Wirowały i tańczyły. Niektóre opadły jej na ręce. Nie stopniały, rzecz jasna, a pozostały miękkie i białe na różowej skórze.
Tak!
Kilka godzin później Hutch i George wyszli przed wahadłowiec i otworzyli zewnętrzne drzwi komory. (Za każdym razem, kiedy się dotykali, ich pola iskrzyły.) Ponieważ wszystkie inne drzwi i przedziały na statku były już otwarte, resztki ciepła, jakie jeszcze pozostały, szybko ulotniły się w przestrzeń.
To był cudowny dzień — Hutch kochała ich wszystkich. Kiedy szli z powrotem do Alfy, wykonała radosny piruet, ściągając sobie na głowę napomnienia Carsona, że ma być ostrożna — zerowa grawitacja, magnetyczne buty i tak dalej.
George zauważył jej poranny ślad, który zdawał się zdążać donikąd — nachmurzył się i rzucił jej mroczne spojrzenie, ale nie zadawał pytań.
A kiedy Hutch po latach opisywała, jak to przeszła na Beta Pac chwilowy atak tępoty, nigdy nie wspomniała ani słowem, że wyszła wtedy z wahadłowca. Nawet dla niej wcale nie było takie pewne, czy nacisnęłaby wtedy spust.
Trzy dni później, kiedy wyczerpał się zbiornik powietrza po zawietrznej, Hutch przełączyła ich na ten przy bakburcie. Wszyscy z wyjątkiem Maggie (bo ustalili, że za każdym razem ktoś powinien pozostawać w wahadłowcu) pozbierali rozmaite pojemniki, jakie udało im się znaleźć, i podążyli do sekcji ogólnej obsługi statku. Nieśli wiadra, miski i plastenowe opakowania. Powyrywali obudowy konsolet, poodrywali szafki i powlekli je przed trzy główne zbiorniki powietrzne statku.
Hutch wybrała środkowy i, malutka na jego ogromnym tle, zajęła pozycję z przodu, tam gdzie znajdował się zawór oraz połączenie z recyklerami.
— Niech wszyscy się odsuną — zakomenderowała. — To jest pod ciśnieniem. — Wyjęła pulser z pasa z narzędziami i wycelowała w podstawę zaworu, tuż przy samym zbiorniku. W poczuciu niezmiernej satysfakcji pociągnęła za spust. Zabłysnął żółty promień, który bez trudu przeciął metal. Ze środka wytrysnęła biała mgła i uformowała bladą chmurę.
— Czy to już? — zapytał Carson.
— Miejmy nadzieję. — Hutch przeszła dookoła i wycelowała w bok zbiornika, jeszcze raz przycisnęła ładowanie. George wśliznął się tuż za nią.
— Poczekaj sekundę — powiedział. — Jeśli nie pozbyliśmy się jeszcze całego ciśnienia, to wszystko może nam buchnąć prosto w twarz.