Kiwnęła głową.
— Nic nam nie będzie.
Sięgnął po urządzenie, ale cofnęła rękę.
— Ja to zrobię — oświadczył. — A ty stań przy drzwiach.
— Nie ma mowy. Odsuń się, George. — I nacisnęła spust.
Promień dotknął plastenowej ściany, która wybrzuszyła się i zaczęła rozłazić warstwami. Hutch patrzyła na to zupełnie spokojnie. Uda się.
Ponownie naładowała pulser i jeszcze raz wystrzeliła. Zbiornik zasyczał i pojawiła się w nim długa szczelina. Poszerzyła ją, a ktoś zapuścił do środka promień światła.
Wnętrze wypełniały hałdy śniegu. Zamarznięte powietrze. Śnieg był błękitnobiały, skrzył się i połyskiwał.
Napełnili swoje pojemniki i wrócili z nimi do komory wahadłowca, gdzie wciągnęli je do Alfy przez kabinę pilota. Wsypali śnieg do pustego zbiornika po stronie bakburty. Kiedy odmierzyli wystarczającą ilość, zamknęli zbiornik. Na zewnątrz, na pokładzie pozostało jeszcze kilka pełnych pojemników.
Potem urządzili sobie przyjęcie.
Kiedy się skończyło i kiedy orzekli, że wszyscy inni już śpią, George i Hutch wymknęli się do kabiny pilota i kochali się drugi raz.
Rzecz jasna, wszyscy o tym wiedzieli.
Rozdział 20
Melanie Truscott przybyła im na pomoc piętnastego dnia po katastrofie. Przyleciała na Catherine Perth — nowiutkim i lśniącym transportowcu, z którego wysłała po nich wahadłowiec.
Statek transferowy to był jeden z tych nowych typów Trimmera, przeznaczony głównie do dźwigania ciężkiego sprzętu. Ponieważ nie mieścił się w komorze Winka, pilot ustawił go tuż przy głównym wyjściu, skąd wciągnął ich na pokład kołowrotem. Nikomu nie było przykro odjeżdżać. Maggie, wyjeżdżając na górę, rzuciła jakąś uwagę o tym, że na szczęście nie musieli liczyć na miejscowych.
Pilot wahadłowca był ogorzałym mężczyzną w średnim wieku, odzianym w wesołą zieleń Kosmika. Czekał na nich przy luku ładowni, promiennie uśmiechnięty, i ściskał dłoń każdemu, kto dotarł na pokład.
— Ludzie, nic wam nie jest? Miło was widzieć. — W głosie słychać było cień akcentu środkowo-zachodniego. — Jake Dickenson. Powiedzcie, czy mogę w czymś pomóc. Kawa czeka na przedzie.
Kiedy wszyscy siedzieli już przypięci w fotelach, zapytał o ich nazwiska i zanotował je w elektronicznym notesie.
— To tylko krótki lot — oznajmił, wsuwając notes pod pachę i wycofując się do kabiny pilota. Hutch próbowała wypatrzyć Perth między gwiazdami, lecz bezskutecznie, a wahadłowiec oderwał się od Winckelmanna.
Zeszli z pokładu jakieś pół godziny później, i jak się okazało, oczekiwał na nich sam Harvey Sill. Miał na sobie rozpiętą pod szyją białą koszulę, o dwa numery za małą. W rzeczywistości okazał się nie tak wysoki, jak wyglądał na monitorze Hutch. Ale pod każdym innym względem był zdecydowanie większy. Miał w sobie coś z nosorożca. Mówił grubym głosem i wprost ział powagą swego autorytetu. Nie krył niesmaku z powodu tego, że ktoś wzywał go do ratowania nieudaczników.
Rzucił coś zdawkowo na powitanie Carsonowi i Janet, Hutch omiótł chmurnym spojrzeniem, jakby nie mógł sobie przypomnieć, gdzie ją kiedyś już widział, a pozostałych wcale nie zaszczycił uwagą.
— Proszę za mną — warknął i oddalił się wielkimi krokami.
Perth wiózł właśnie do domu około setki ludzi z załogi projektu „Nadzieja” wraz z całym ich sprzętem. Przerastał o wiele zmniejszonego Winckelmanna i sprawiał na nich wrażenie niedużego miasta. Kabiny i sale wypełnione były ludźmi.
— Mieliście szczęście — oznajmił Sill. — Normalnie nie mamy pod ręką statku. — Powiedział to tak, jakby jego zdaniem nie zasługiwali na tak szczęśliwe zakończenie.
— Nie ma sprawiedliwości na tym świecie — rzuciła Hutch, ściągając brwi.
Weszli za nim na salę konferencyjną. W porównaniu ze spartańskimi warunkami na statkach Akademii, urządzona była luksusowo. Ściany wyłożono gustowną boazerią z ciemnego orzecha. Cały pokój okalały portrety dostojnie wyglądających starszych panów i pań. Na ścianie między dwiema flagami korporacji wisiał znak Kosmika. Po drugiej stronie stołu konferencyjnego znajdowały się rzeźbione drzwi. Niedbałym machnięciem dłoni Sill zaprosił ich do zajęcia miejsc przy stole.
— Poczekajcie tutaj — oznajmił. — Pani dyrektor chce z wami porozmawiać, a potem przydzielimy wam kwatery. Obrócił się na pięcie i odszedł.
— Nie jestem pewna — odezwała się Janet — czy nie wolałabym wrócić na Winka.
Kilka minut później otworzyły się rzeźbione drzwi i do sali wkroczyła Melanie Truscott. Miała na sobie kombinezon Kosmika, bez żadnych ozdób. Stanęła przed Carsonem, uśmiechnęła się uprzejmie i wyciągnęła ku niemu dłoń.
— Miło cię znowu widzieć, Frank — powiedziała. Carson krył swoje odczucia jak mógł, ale Hutch wiedziała, jak bardzo jest zakłopotany.
— Dziękujemy za pomoc, Melanie.
Jej spojrzenie przesunęło się teraz po pozostałych.
— Wiem, że macie za sobą ciężkie chwile. Cieszę się, że byliśmy w stanie przyjść z pomocą. — Przeszła teraz bliżej Janet. — Czy my się znamy?
— Doktor Janet Allegri. Nie sądzę. Byłam w ekipie Świątyni.
— Witam na pokładzie Perth, doktor Allegri. — Wymówiła nazwisko z naciskiem, aby dać wszystkim do zrozumienia, jak bawi ją takie przestrzeganie form.
Następna była Maggie.
— Już panią gdzieś widziałam. Maggie…
— Tufu.
— Jest pani szyfrologiem.
— Egzofilologiem.
— Na jedno wychodzi. — Przymrużyła oczy. — To przez panią siedzieli tam tak długo.
Hutch miała wrażenie, że wszyscy na chwilę przestali oddychać. Ale wypowiedziane zdanie zabrzmiało tak, jakby Truscott przypomniała zwykły, oczywisty fakt, a nie dokonywała osądu.
— Istotnie. — odparła Maggie. — To pewnie prawda. Truscott zajęła jedno z krzeseł, nie to u szczytu stołu, które podświadomie zostawili puste, ale to między George’em a Janet.
— Nie wszystko zawsze idzie zgodnie z planem — rzuciła pojednawczo. A potem, przenosząc wzrok na Hutch, dodała: — A pani jest tą pilotką.
— Tak.
— Panią też znam. Hutchins, o ile się nie mylę.
— Tak. Ma pani świetną pamięć, doktor Truscott.
— Moja praca to w zasadniczej części polityka. — Zajrzała w oczy Hutch. — Co się przydarzyło waszemu statkowi? Winkowi?
— Wyskoczyliśmy w niewłaściwym miejscu. — Hutch szybko zerknęła na Carsona: „Mamy powiedzieć jej coś więcej?” Carson wyraził niemą zachętę. — Jest tutaj obiekt, który nie wykazuje masy — ciągnęła. — A my pojawiliśmy się tuż przed nim.
Truscott pokiwała głową.
— To pewnie jeden z teleskopów.
— Jeden? — zdumiała się Maggie.
— No tak. Jest ich ogółem osiem, jak przypuszczamy, choć do tej pory udało nam się zlokalizować tylko pięć.
Gdyby oświadczyła, że natknęła się tu na stadko dzikich indyków, Hutch nie mogłaby być bardziej zaskoczona niż teraz. Nigdy nie postało jej w głowie, że ten potwór może nie być jednostkowym okazem.
— Gdzie są pozostałe? — zapytała.
Oświetlenie sali ocieniało i zmiękczało rysy Truscott. W młodości musiała być naprawdę piękna.