— Wszystkie są w tej samej orbicie. — Wszedł steward z tacą kanapek, winem i sokami owocowymi. — Zdumiewający wytwór inżynierii. Z całą pewnością jeszcze poza naszymi umiejętnościami. Zgodzisz się ze mną, Frank?
— Tak — przytaknął Carson. — Czy oglądaliście któryś z bliska?
— Nie. Wy byliście naszym głównym celem.
— Wielkie dzięki. Muszą być bardzo cieniutkie. — Carson pozwolił sobie na okazanie ciekawości. — Ciekaw jestem, jak trzymają się w kupie?
Przyglądała mu się z zainteresowaniem.
— Powiedz mi, Frank, skąd wiedzieliście, że coś takiego się tutaj znajduje?
— To przypadek — odparł. — Prowadziliśmy rutynowe badania.
Oczy Truscottt zalśniły.
— Oczywiście. Jak sobie życzysz. Czy chcecie obejrzeć obiekt, z którym się zderzyliście?
— Tak, bardzo.
— Szepnę słówko kapitanowi. Perth miała właśnie ruszać do domu, kiedy otrzymaliśmy wasze wezwanie. Przylecieliśmy tu z zamiarem kontynuowania podróży zaraz, kiedy zapewnimy wam bezpieczeństwo. Ale uszkodzenia, jakich doznaliście, nie dadzą się naprawić na miejscu. — Zwracała się teraz do Hutch. — Zgodzi się pani ze mną?
— Tak — odparła Hutch.
Truscott uśmiechnęła się do niej, jakby dzieliły ze sobą jakąś tajemnicę.
— Kiedy ma się tu zjawić statek Akademii?
— Za jakieś trzy dni.
— Mam nadzieję, że rozumiecie, iż nie możemy czekać. Zbadamy obiekt i ruszamy do domu. Widzę, że nie bardzo wam się to podoba.
„Zostawić Twórców Monumentów innym? Cholernie realne”.
— Musimy porozmawiać — oświadczył Carson.
— Z przyjemnością posłucham.
— Frank… — rzuciła Hutch ostrzegawczo. Jeżeli na Beta Pac czekają ich jakieś odkrycia natury technicznej, niedobrze byłoby, gdyby Kosmik miał prawo położyć na nich łapę.
Rozterki Carsona były aż nadto widoczne. Na kilka chwil sala zamarła w ciszy. Potem jednak rzekł:
— Mamy powody wierzyć, że w tym układzie znajdują się ruiny. Bardzo byśmy chcieli, żeby nas tam wysadzono.
Hutch uśmiechnęła się do siebie — Frank zmyślał to wszystko na poczekaniu.
— Jakie ruiny?
— Jeszcze naprawdę nie wiemy, Melanie. Dosyć prymitywne.
— Oczywiście.
— Czy możecie pozwolić sobie na to, żeby nas tam dowieźć? — zapytał Carson. — Dajcie nam trochę żywności i innych zapasów, a my poczekamy sobie na Ashley Tee. Potrząsnęła przecząco głową.
— Nie mogę narażać waszego życia. — Wyglądało na to, że przez cały czas bacznie przygląda się Hutch, oceniając jej reakcje.
Carson oparł się wygodnie w fotelu i z całej siły starał się nie okazywać niepokoju.
— Pozwól się przekonać, że nie ma w tym żadnego ryzyka. Ashley Tee będzie tu najdalej za kilka dni. Możecie nas wysadzić i zniknąć stąd w ciągu dwudziestu czterech godzin. A nam nic nie będzie.
Głos Truscott znacznie złagodniał.
— Opóźnienia w podróży dużo kosztują. Nie wygląda na to, żebyśmy mogli sobie pozwolić na jakiś dodatkowy dzień. A poza tym moim pasażerom bardzo spieszy się do domu. — Złożyła palce dłoni i wydawało się, że zakończyła temat. — Nie mam ani ochoty, ani możliwości, żeby was tu zostawić.
Hutch zdecydowała, że teraz ona spróbuje szczęścia.
— Doktor Truscott — odezwała się. — To może być znalezisko wielkiej wagi. Ma pani szansę, żeby wnieść w nie swój wkład.
Truscott przyglądała jej się z ciekawością.
— Naprawdę?
— Tak jak za starych dobrych czasów. Jeszcze pani tego nie porzuciła na dobre, prawda?
Truscott szybko opanowała zaskoczenie i przez długą chwilę nie spuszczała oczu z Hutch.
— Nie, moja młoda damo, nie porzuciłam. — Wstała, podeszła do drzwi i otwarła je. — Na razie zobaczmy, jak wygląda teleskop. Potem może będziemy mogli o tym jeszcze porozmawiać. Zobaczymy. A tymczasem proszę się częstować. — I wyszła tak samo jak weszła.
Hutch rozebrała się, wzięła prysznic i padła na łóżko, nie zawracając sobie głowy ubieraniem. Jak miło znów poczuć grawitację. W przeciągu kilku minut zasnęła.
Wciąż jeszcze pogrążona była w głębokim śnie, kiedy w kilka godzin później ktoś zastukał do drzwi jej kabiny.
— Chwileczkę — zawołała. Szlafrok wciąż jeszcze tkwił w którejś z toreb. Złapała parę luźnych portek i jakąś bluzkę, potem otworzyła drzwi. W przejściu stała Melanie Truscott.
— Witam — odezwała się Hutch.
— Witam, pani Hutchins — odpowiedziała bez śladu emocji w głosie. — Mam nadzieję, że pani wygodnie.
— Tak, dziękuję. — Hutch odsunęła się czyniąc przejście. — Zechce pani wejść? — Za pomocą pilota złożyła łóżko i zapaliła lampkę na biurku. Pokój nadal sprawiał wrażenie panującego w nim lekkiego nieporządku, ale pani dyrektor zdawała się niczego nie zauważać. Uśmiechnęła się i rozejrzała za jakimś siedzeniem.
— Rozmawiałam już z doktorem Carsonem. Niewiele brakowało.
— Tak — zgodziła się Hutch. — Mieliśmy szczęście, że udało nam się z tego wyjść.
Truscott miała włosy sczesane do tyłu, a brwi rysowały się schludnymi strzałkami. Jej mowa i ruchy były oszczędne i pełne gracji.
— Rzeczywiście, mieliście szczęście — nie ma co do tego wątpliwości. Ale pani też spisała się nieźle.
Hutch pomyślała, że nie tak bardzo. Przeprowadzka do wahadłowca i przeniesienie śniegu to może były i dobre pomysły, tylko że trochę za późno przyszły jej do głowy.
— Dzięki — odparła.
Truscott wzruszyła ramionami.
— Ja sama leciałabym z panią wszędzie. — Sprawiała wrażenie miłej sąsiadki, która wpadła na przyjacielską pogawędkę. — Przyszłam do pani, ponieważ sądzę, że powinnyśmy porozmawiać.
— Doprawdy? Dlaczego?
— Żeby oczyścić atmosferę. — Zmieniła ton. — To pani wysłała na nas tę kulę z pianki.
Tak bezpośrednie stwierdzenie, nie zawierające pytania, zupełnie zbiło z tropu Hutch.
— Kulę z pianki? — Spojrzała rozmówczyni w oczy. Co szczególne, nie dostrzegła w nich śladu urazy. Normalnie nie czułaby wahania przed tym, czy ma się przyznać, czy przyjąć wyzwanie tej kobiety. Ale tu chodziło o ewentualną odpowiedzialność Akademii. Co więcej, wyglądało na to, że mimo wszystko Truscott da się lubić, a z jej zachowania wynikało wyraźnie, że uznała postępek Hutch za wybryk w złym guście. Grubiański. Może nawet nieodpowiedzialny. — Tak, to prawda. Ale jeśli mnie pani zacytuje, wszystkiemu zaprzeczę. Skąd pani wie?
Uśmiech powrócił.
— To dość oczywiste. Nikt inny nie miał po temu możliwości. A ponadto znam się na ludzkich charakterach.
Hutch wzruszyła ramionami.
— Zasłużyliście sobie. Wy zagraliście z nami twardą kulką.
— Tak, wiem. — Niewiarygodne: ta kobieta sprawiała wrażenie zadowolonej. — Zakładam, że dowie się pani z przyjemnością, iż nie ponieśliśmy żadnych poważniejszych szkód. Dostarczyła nam pani kilku przykrych chwil. Przez panią wyszłam na głupią. Ale po jakimś czasie do moich ludzi dotarło, że ja zostałam. Że ewakuowałam tyle osób, ile się dało. Sądzę, że porównali mnie sobie z innymi szefami, jakich przyszło im w życiu znać. Koniec końców, wyszłam na tym nieźle. W każdym razie chciałam się z panią przywitać we właściwy sposób i przekazać, że nie czujemy urazy.