Hutch przyszedł na myśl Richard, uczepiony na cienkiej lince życia, kiedy ogarniała go tamta fala.
— Wam łatwo przebaczać — powiedziała.
Truscott skinęła głową.
— Wiem. Przykro mi. Ale wiedziała pani, co będzie. Dlaczego u licha pani go stamtąd nie wyciągnęła?
— Nie sądzi pani, że zrobiłabym to, gdyby tylko było możliwe?
Hutch wpatrzyła się gniewnie w tę starszą od siebie kobietę, aż w końcu tamta rzuciła cicho:
— W szafce obok monitora jest trochę brandy. Napije się pani ze mną?
Hutch zawahała się.
— Zrozumiem, jeśli pani odmówi. I będzie mi bardzo przykro. — Wyjęła butelkę i napełniła dwie szklaneczki. — Jeśli to w czymś pomoże, to korporacja myśli podobnie jak pani. Obwiniają mnie o śmierć Walda. Rzucą mnie na pożarcie opinii publicznej.
Hutch nie miała zbytniej ochoty na brandy.
— Nie jestem pewna, czyja to była wina — rzekła sięgając po szklankę. — W tej chwili to już nie ma zbyt wielkiego znaczenia.
Truscott była wyraźnie przygnębiona.
— Nikt tego nie chciał.
— Oczywiście, że nie. — Hutch niezupełnie udało się przytłumić ton goryczy w głosie. — Wszyscy chcieliśmy dobrze.
Pani dyrektor pokiwała głową.
— Za Richarda Walda — zaproponowała.
Wypiły, a po chwili Truscott znów napełniła szklanki.
— To co teraz będzie? Z panią i Kosmikiem?
— Komisja śledcza. Będą szukać dowodów mojej winy, jeśli do tego dopuszczę.
— A może pani nie dopuścić?
— Mogę złożyć publiczne przeprosiny. Wziąć winę na siebie. To się stało podczas mojej zmiany i naprawdę nie mogę uniknąć odpowiedzialności. Czy mówiłam pani, że nakazano mi zadbać, żeby nic się nikomu nie stało?
— Nie… — Hutch poczuła, jak na nowo ogarniają fala niechęci.
— To prawda. Myślałam, że wszystko ułożyłam jak należy. Ale się pomyliłam.
— Dlaczego?
— To nieważne.
— Co teraz z panią będzie?
— Otrzymają moją rezygnację, na sześć miesięcy zniknę im z oczu, a potem zacznę od nowa gdzieś indziej. Nic mi nie będzie. Mam kilku przyjaciół.
Hutch milczała przez dłuższą chwilę.
— Utracić takiego człowieka to wielkie marnotrawstwo — powiedziała w końcu.
— Wiem. Czytywałam jego książki. — Truscott westchnęła. — Hutch, masz u mnie pracę, kiedy tylko zechcesz.
Wypiły za to. I za Perth, i za Ashley Tee.
Po chwili Truscott w rozbawieniu zaproponowała toast na cześć Normana Casewaya.
— Niech go Bóg błogosławi — mówiła. — Gdyby nie on, wcale by nas tutaj nie było. A wy nadal jeszcze czekalibyście na Ashley Tee.
— Jak to, dlaczego?
— Perth przywiózł tu ludzi, którzy mają zastąpić nas przy drugiej fazie projektu „Nadzieja”. Przywiózł także polecenie dla mnie, żebym wracała i stanęła przed orkiestrą. Caseway nie uprzedził mnie wcześniej o moim odwołaniu, tylko zaaranżował to tak, żebym dostała je z rąk kapitana. Taka mała zniewaga. Ale w rezultacie musieli poczekać parę dni, aż podopinam wszystko na ostatni guzik. Gdyby nie to, Perth byłby już dawno w drodze, kiedy nadszedł wasz sygnał SOS. Nie mieliby pod ręką żadnego statku, żeby po was wysłać.
Hutch wychyliła swoją szklaneczkę do dna, napełniła ją ponownie, po czym napełniła też szklaneczkę Truscott.
— Jeszcze jeden — powiedziała. Hutch nie miała mocnej głowy do trunków. Nie rozluźniały jej zwykłej wstrzemięźliwości, więc wiedziała, że nie wypada jej proponować tego następnego toastu. Ale nie mogła się powstrzymać.
— Za kogo? — zapytała Truscott.
— Nie za kogo, Melanie. Nie masz nic przeciw temu, że będę ci mówiła po imieniu? To dobrze. Nie za kogo, Melanie. Za co. Wypijmy za tę kulę z pianki.
Hutch uniosła szklaneczkę.
Arystokratyczne rysy Truscott stężały. Rzuciła Hutch twarde spojrzenie, ale po chwili chmura przeszła.
— Co, do cholery — rzuciła. — Czemu nie?
To naprawdę była miska. Drużyna Carsona zebrała się w sali obserwacyjnej, gdzie podczas lotu mieli dostęp do szerokoekranowego obrazu i łączność z centrum dyspozycyjnym statku. Przybył także Harvey Sill, oznajmiając, że polecono mu udzielić im wszelkiej pomocy.
— Proszę bez wahania prosić mnie o wszystko, co będzie wam potrzebne — powiedział ze starannie zaznaczonym brakiem entuzjazmu.
Catherine Perth przesuwała się wzdłuż wklęsłej strony obiektu. On sam poszerzył się i zmienił w jakiś odwrócony świat, którego krajobraz się zapadał, a horyzont wznosił do góry. Prześliznęli się tuż nad krawędzią i znów zmieniła im się perspektywa: powierzchnia stała się płaska, przeszła w niebieskoczarną równinę, która rozciągała się aż w nieskończoność. Przeszli pod wielkim łukiem, jednym z wielu, jakie tworzyły olbrzymią wzmacniającą sieć po tej stronie obiektu.
— To jedyny z teleskopów — poinformował Sill — który wciąż jeszcze wysyła sygnał.
— Czy udało wam się go przetłumaczyć? — spytał Carson.
— Naprawdę nie mamy środków, które umożliwiłyby nam podjęcie się takiego zadania. Ale możemy wam powiedzieć, że jest wycelowany w Mały Obłok Magellana.
Był z nimi także młody człowiek z załogi statku, na uszach miał słuchawki. Przekazywał im dokładne dane fizyczne, w miarę jak się zbliżali: średnicę, kąt zakrzywienia, deklinację.
— No i jest cienki — dodał. — Bardzo cienki.
— Jak bardzo? — zainteresował się Carson.
— Przy krawędzi wykazuje grubość nie większą niż sześć milimetrów.
— To i tak dość gruby, żebyśmy rozpadli się w kawałki — stwierdziła Hutch. — Jak myśmy przez to przeszli?
— W nieruchomym centrum znajduje się antena — mówił dalej młody człowiek. — I prawdopodobnie właśnie tam znajduje się też nadajnik. — Wsłuchał się na chwilę w odgłosy dochodzące ze słuchawek i skinął głową. — Ci z centrum dyspozycyjnego mówią, że to się obraca wokół własnej osi; jeden pełny obrót trwa siedemnaście dni, jedenaście godzin i dwadzieścia minut.
— W jaki sposób to się trzyma kupy? — zastanawiała się Maggie. — Na pozór takie kruche.
— To nie metal ani plastik. Dostajemy dość dziwne odczyty: potas, sód i wapń. Przy centralnej konstrukcji szczególnie duże stężenie wapnia.
— Czy mamy już jego obraz? — zapytał Sill. — Tego centrum?
— Już idzie. — Młody człowiek rzucił okiem na ekrany.
Ścianka naprzeciw okna zmieniła kolor, pociemniała i ukazała ich oczom zbitkę czarnych kulistych kształtów, kilka małych okrągłych anten i parę kopuł.
— To źródło sygnału — oznajmił młody człowiek.
Carson rzucił okiem na Silla.
— Chcielibyśmy dobrze się temu przyjrzeć — powiedział.
— Zabierzemy was dostatecznie blisko.
— Czy jest jakiś sposób na to, żeby określić wiek tego czegoś? — zainteresowała się Hutch.
— Może gdybyśmy mieli próbkę… — odpowiedziała jej Janet.
— Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli to zrobić. — Carson sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie był pewien, co właściwie chcą robić. — A co z tym, co zeskrobaliśmy? Nie wystarczy?
Janet zastanawiała się przez chwilę.
— Może i wystarczy.
— Im dalej od krawędzi, tym jest cieńszy — przerwał im człowiek w słuchawkach. — Skanery wykazują, że w tej okolicy nie ma nawet dwóch milimetrów. Tyle ma struktura szkieletowa, na której opiera się reszta — nie grubsza niż kilka mikrometrów.