— Tylko że większe. O wiele większe.
Truscott popatrzyła pytająco na Carsona.
— Czy chcemy przyjrzeć się temu z bliska?
Carson przebiegł spojrzeniem po twarzach swoich towarzyszy.
— Nie — odparł w końcu. — My wiemy, co to jest.
Truscott pokiwała głową.
— No, oczywiście — powiedziała. — To jest Oz, prawda? Tylko dlaczego mam poczucie, że coś przede mną ukrywacie? Jaki to ma związek z Quraquą?
Carson wzruszył ramionami.
— To nie tajemnica — zaczął.
Kiedy kontynent pogrążył się w mrokach nocy, ekipa Akademii zaczęła na nowo studiować jego zdjęcia. Szukali miejsc, gdzie istniało największe prawdopodobieństwo założenia ewentualnych miast: zatok, zlewisk rzek, przełęczy górskich. A także dróg. Jakichkolwiek znaków, że to miejsce mogło być zamieszkane.
George przyglądał się punktowi leżącemu na mniej więcej trzydziestym stopniu szerokości północnej, gdzie masyw lądu zwężał się do szerokości jednego kilometra. Strojne żółtozielone lasy staczały się po stromych zboczach przylądka i po obu jego stronach wysypywały się prosto do oceanu. Był to taki region, który — na Ziemi — stanowiłby prawdziwy turystyczny raj. Świetne miejsce na weekend z Hutch. Jego myśli podryfowały wolno w tym kierunku i poczuł, że krew zaczyna mu żywiej krążyć, gdy wtem zauważył pomiędzy drzewami jakiś ostry kąt. Cień? Może mur?
Albo miejsce, w którym kiedyś stał jakiś mur.
Nie mógł się dopatrzyć niczego bardziej określonego i już miał zamiar pokazać swoje znalezisko Hutch, kiedy Janet rzuciła z cicha:
— Chyba coś mam.
To były tylko jakieś ciemne krostki na rzece, ale rozmieszczone w regularnych odstępach.
— Myślę, że to podpory mostu — mówiła Janet coraz bardziej podekscytowana. — Cholera jasna, rzeczywiście! — Wyrzuciła w górę ręce. — Panie i panowie, mamy most!
No, prawdę mówiąc, to mostu wcale nie mieli. Raczej pozostałości po nim. Ale to było bez znaczenia. Rozbrzmiewały huraganowe okrzyki radości. Zebrani w sali pasażerowie zerwali się od stolików, rozlewając kawę, potrącając się wzajemnie i wzywając tych, co byli na zewnątrz, żeby przyszli popatrzeć. Wszyscy wymieniali uściski dłoni, a Hutch została uściskana, wycałowana i jeszcze raz uściskana. Ale nie przeszkadzało jej to. Do licha, nawet jej to nie obchodziło.
— Moje gratulacje — powitała ich Truscott.
— Ile czasu możesz nam dać? — przeszedł do rzeczy Carson.
— Frank — odparła cierpliwie — już i tak jestem okropnie spóźniona. Mieliśmy przecież umowę.
— Ale coś znaleźliśmy!
— Owszem, znaleźliśmy. Akademia będzie miała teraz miejsce do prowadzenia wykopalisk. — Zaczerpnęła głęboko powietrza. — Przykro mi. Wydaje mi się nawet, że wiem, ile to dla ciebie znaczy. Jednak musimy się zbierać. Cieszę się, że coś udało nam się zdziałać, ale mam zamiar zarządzić odlot. Morris szaleje. I ma podstawy do wniesienia skargi. Będziecie musieli tu wrócić ze swoimi ludźmi.
Hutch pomyślała sobie, że wie, co to oznacza. Ktoś dojdzie do wniosku, że ten świat zamieszkiwały istoty zdolne do podróży międzygwiezdnych. To będzie się łączyło z dużym ryzykiem, a co za tym idzie, misja zostanie odebrana Akademii. Odczuli już skutki tej tendencji, kiedy ruszali. Carson i jego koledzy być może wrócą tu pewnego dnia, ale nie szybko i wtedy także będą tylko jednostką podległą w operacji prowadzonej na dużo szerszą skalę.
Szlag by to trafił.
Truscott wyszła, a oni dalej siedzieli bez ruchu w sali obserwacyjnej, współczując sobie nawzajem, zupełnie już pozbawieni euforycznej radości, jaka towarzyszyła im przed zaledwie półgodziną. Hutch wytrzymała swoje piętnaście minut i już podnosiła się, żeby wyjść, kiedy zadźwięczał dzwonek, a na monitorze łączności pojawił się obraz Silla.
— Doktorze Carson — powiedział — czy zechce pan przyjść tu na mostek? I proszę przyprowadzić swoich współpracowników.
— Mamy jakiś obiekt na orbicie.
Melanie Truscott, wlokąc za sobą kapitana, poprowadziła piątkę swych pasażerów do głównego ekranu nawigacyjnego. Prawie cały zajmowała gwiezdna mapa nieba, tylko na dole widniała zamazana krawędź planety. Jedna z gwiazd świeciła niezwykle jasno.
— To właśnie to — wyjaśniła Truscott.
Hutch poczuła, jak znów ogarnia ją fala radosnego uniesienia.
— Co to za obiekt?
— Jeszcze nie wiemy — odpowiedział jej kapitan. — Widzimy go teraz w pięciokrotnym powiększeniu. Ale to nie jest naturalnym satelitą. Jego WOS jest o wiele za duży jak na tę odległość.
— WOS, czyli współczynnik odbijalności światła — wyjaśniła Truscott. — I jest rzeczywiście duży. Większy niż współczynnik naszej stacji na Quraquie.
Hutch i Carson bez słowa uścisnęli sobie dłonie.
— John — Truscott zwracała się teraz do kapitana — czy jesteśmy gotowi, żeby wycofać się szybko, jeśli zajdzie potrzeba?
— Tak, pani dyrektor. — Wykonał szybki gest w stronę członka swojej załogi — dźgnął palcem wskazującym powietrze — a tamten powiedział coś do mikrofonu. Hutch podejrzewała, że nakazali właśnie pasażerom zapięcie pasów.
— Czy są jakieś odczyty energii na pokładzie? — zapytała.
— Nie. — Morris pochylił się nad jedną z konsolet. — Nic. — Spojrzał z powagą na Truscott. — Melanie, na pokładzie mamy mnóstwo ludzi. Myślę, że powinniśmy opuścić ten rejon.
W mniemaniu Hutch ich mostek był ogromny. Poza kapitanem znajdowało się tu jeszcze czterech oficerów dyżurnych. Jeden z nich, młoda kobieta siedząca przy konsolecie nawigacyjnej, dotknęła ramienia kapitana, kierując jego uwagę na ekran.
— Na powierzchni na dole wykryliśmy światła — powiedziała. — Bardzo nieduże natężenie. Najpewniej nie są elektryczne.
— Odbite? — zapytała Truscott.
— To możliwe — odparła.
Truscott odwróciła się teraz do Carsona.
— Ktoś wyraźnie cię poparł, Frank. Na co chcesz popatrzeć najpierw?
Kiedy Hutch widziała Franka tak zadowolonego?
— To coś na orbicie — odrzekł.
— Doskonale. — Złożyła ręce na piersiach. — Mniemam, że zaraz dokonamy tu czegoś o naprawdę historycznym wymiarze.
Ruszyli w pościg za białą gwiazdą po krzywej tego świata.
Przez teleskop nabrała teraz upiornie znajomych kształtów — rotacyjny okrąg o podwójnym pierścieniu, przypominający ziemskie stacje, a nawet stację Kosmika na Quraquie. Tylko styl architektoniczny nie był tak utylitarny. Ta stacja prezentowała elegancję i nawet pewien styl w swych miękkich liniach i eklektycznych krzywych. Sądząc z wyglądu, można było podejrzewać, że kryje w sobie kręcone schody i sekretne pokoje. Może taką zaprojektowałby Poe.
Wszędzie było pełno okien. Ale w żadnym nie paliło się światło.
Ta stacja bardzo się spodobała Hutch. Patrzyła, jak się zbliża na ekranie, i czuła w sobie chłodny dreszcz, który był zarazem przyjemny i niepokojący.
— Negatywny odczyt PEM — poinformował jeden z oficerów. — Jest bezwładna. — A po kilku chwilach dodał: — Pierścienie się nie obracają.
„Szkoda” — przemknęło przez głowę Hutch. Znów się spóźnili.
Znała Carsona na tyle dobrze, że potrafiła wyczuć jego zniechęcenie. Znaki mówiły same za siebie: Miski popsute, żadnych świateł na powierzchni, zawalony most i martwa stacja orbitalna. Twórców Monumentów już nie było.