— Frank…?
A Carson pod nastrojem chwili przekazał zaszczyt Maggie.
— To dzięki niej tutaj jesteśmy.
Maggie skinęła głową w podzięce.
— Dzięki — rzuciła. Otwarli drzwi i zakrzywiona powierzchnia zabytku ukazała się przed nimi na wyciągnięcie ręki. Była porysowana i pogięta. Maggie wyciągnęła dłoń i dotknęła — pierwszy kontakt.
— Jeśli chcecie — zaproponowała Hutch Carsonowi — to przypnę dla was tę linę.
Skinął głową twierdząco, a ona przepchnęła się przez drzwi.
— Ostrożnie — szepnął Sill.
Siła rozpędu Hutch poniosła ją wprost na kadłub stacji. Rozejrzała się za lukiem.
W górze. Prawie dziesięć metrów. Sill przytwierdził do końcówki liny magnetyczną klamrę, którą następnie przypiął do kadłuba wahadłowca. Drugi koniec z identyczną klamrą podał Hutch. Zatknęła ją sobie za pasek i ruszyła w stronę luku. Zmieniła jej się perspektywa — pokład ładowni, który był „na dole”, teraz obrócił się o 90 stopni. Poczuła szarpnięcie w żołądku i zamknęła na chwilę oczy, chcąc, by przykre wrażenie ustąpiło. Cała sztuka polegała na tym, żeby zogniskować wzrok na stacji. Żeby ją w myślach ustabilizować — wmówić sobie, że jest nieruchoma. Zapomnieć o wahadłowcu, który teraz znajdował się w pozycji wertykalnej. Niebo dookoła poruszało się, ale ona całą uwagę skupiła na swoim luku.
Komora powietrzna była tak wielka, że mogłaby pomieścić półciężarówkę. Wewnętrzne drzwi rzeczywiście pozostały otwarte, ale poza nimi dostrzegała tylko metalowy pokład i ścianę. Przytwierdziła klamrę i pomachała do Maggie, która natychmiast wysunęła się z wahadłowca.
Hutch ostrzegła ją, żeby nie spuszczała wzroku z kadłuba stacji. Maggie pokiwała głową i przypięła się do liny. Ale już od samego początku miała z tym wielkie kłopoty i Hutch musiała po nią wrócić. Kiedy dotarły do komory powietrznej, pomogła jej wejść do środka.
— Wszystko dobrze? — zapytała.
Maggie zwinęła się w kłębek. Drżącym głosem zapewniła swoją wybawicielkę, że nic jej nie jest.
— Mam nadzieję, że było warto — powiedziała Hutch.
— Warto! — odparła Maggie słabym głosem.
Potem jeden po drugim przechodzili następni. Słońce prażyło silnie, więc wszyscy korzystali z filtrów. Każdy wspinał się spiesznie do komory, szczęśliwy, że znalazł się w bezpiecznej, zamkniętej przestrzeni.
Otwarty korytarz wabił ich do wnętrza. Maggie szybko się pozbierała i przypomniała wszystkim o swoim przywileju, wkraczając do pustej, wysoko sklepionej sali. Wściekle pomarańczowe ściany okolone były rzędami pustych pojemników. Pod jedną zebrała się sterta śmieci, pchniętych tutaj przez ruch stacji. Były tam jakieś instrumenty, gigantyczny but, płachty plastiku i jakiś półelastyczny materiał, który mógł być niegdyś ubraniem.
— Może zostawili otwarte — odezwał się George — żeby zachować wnętrze. Jeżeli rzeczywiście chcieli zachować tu wszystko na pamiątkę, to nie znam lepszego sposobu. Kiedy wpuści się do środka próżnię, nic się nie będzie rozkładać. Janet natomiast zafascynował but.
— Ale byli wielcy, co?
Podłogę nadal przykrywał chodnik. Po obu stronach pomieszczenia otwierały się korytarze, w których nawet wzrost George’a prezentował się nader skromnie. W każdym po jednej stronie ciągnął się rząd okien, po drugiej rząd zamkniętych drzwi. Drzwi także były dość duże, przypuszczalnie cztery na dwa metry.
Kiedy Hutch, która opuściła komorę powietrzną ostatnia, zrównała się z nimi, oglądali właśnie znalezione przedmioty. George’owi wydawało się, że niektóre potrafi rozpoznać: „To pewnie jakiś akumulator, bez wątpienia”, a Maggie zaczęła już spisywać litery z napisów. Carson na chybił trafił wybrał jeden z korytarzy i udał się w głąb statku.
Żadne drzwi nie chciały ustąpić pod ostrożnym naporem, a oni oczywiście nie mieli zamiaru się włamywać, jeśli nie zajdzie konieczność. Zewnętrzna ściana składała się głównie z okien. Za nimi widać było słońce oraz ich wahadłowiec. Jedno z okien zostało wybite, a w podłodze naprzeciwko znaleźli szeroką na kilka centymetrów dziurę.
— Meteor — oświadczył George.
Z brzękiem stąpali niezgrabnie w swych magnetycznych butach, trzymali się blisko siebie, niewiele mówili, sunęli naprzód jak grupka dzieci po niebezpiecznym terenie. Hutch zauważyła, że jedna ze ścian dziwnie wibruje.
— Coś się dzieje — powiedziała.
Przypominało to rytmem zwolniony puls.
— Energia? — zapytała Truscott.
George potrząsnął przecząco głową.
— Nie przypuszczam.
Posuwali się teraz jeszcze ostrożniej. Słońce przesuwało się wzdłuż kolejnych okien, aż w końcu zniknęło im z oczu. Korytarz pociemniał.
Sill wyciągnął lampę i włączył ją.
Nadal słyszeli to niby bicie serca. Brzmiało coraz głośniej.
Za oknami wzeszła teraz planeta i zalała korytarz odbitym światłem. Pod szeroką warstwą chmur widać było jasne, chłodne oceany.
Przed nimi, za zakrętem, coś się poruszyło.
Uniosło się, opadło.
To drzwi. Skręcone na dolnym zawiasie, ale nadal przytwierdzone do framugi. Kiedy patrzyli, drzwi uderzyły o ścianę w rytmie zgodnym z odczuwaną przez nich wibracją, opadły wolno, aż w końcu odbiły się od podłogi.
Zajrzeli do środka, do innego, mniejszego pomieszczenia. Poprzeczka umieszczona na wysokości ich oczu okazała się prostokątnym stołem, otoczonym ośmioma krzesłami o gargantuicznych wymiarach. Krzesła były wyściełane (to znaczy — niegdyś były miękkie, bo teraz wszystko nabrało twardości skały). Hutch wkroczyła do środka, czując się jak zadziwiony czterolatek. Stanęła na palcach i skierowała światło latarki na blat stołu. Był pusty.
George patrzył pod lepszym kątem.
— Tam są wbudowane jakieś schowki — powiedział. Próbował otworzyć jeden z nich, ale nie dało się. — Bo ja wiem — rzucił zrezygnowany.
Meble były poprzytwierdzane na miejscu.
— To jakby jakaś sala konferencyjna — snuła przypuszczenia Janet.
Wzdłuż ścian stały rzędy szafek, z których żadna nie dawała się otworzyć. Ale było znacznie ważniejsze, że na każdej widniały jakieś napisy. Maggie rzuciła się ku nim jak ćma do płomienia.
— Jeśli to są Twórcy Monumentów — oznajmiła po kilku chwilach — znaki nie przypominają niczego, co do tej pory widywałam. — Maggie miała przytwierdzoną na czole małą kamerę, którą przekazywała obraz na wahadłowiec.
— Boże, jak ja to uwielbiam — dodała.
Po drugiej stronie sali były następne drzwi, a za nimi jeszcze jedno, identyczne pomieszczenie.
Hutch wyłączyła wspólny kanał łączności, żeby móc w spokoju pogrążyć się we własnych myślach. Przyglądała się chwiejnym cieniom rzucanym przez lampy i przypominała sobie samotną grań na Iapetusie i tamten samotny ślad. Kim oni byli? O czym rozmawiali, kiedy zbierali się w tym pokoju? Co się dla nich liczyło?
Później znaleźli więcej takich otwartych drzwi. Zajrzeli do laboratorium i do sekcji, która zapewniała ogólne utrzymanie stacji. Znajdowała się tam kuchnia. I pomieszczenie, w którym znaleźli pełno umywalek, a także długie koryto, pełniące być może funkcję toalety. Koryto było niemal tak wysokie jak widziany poprzednio stół. Zobaczyli także coś, co mogło uchodzić za pozostałość prysznica.
Znów zajaśniało światło dzienne. Słońce wróciło dokładnie w czterdzieści minut po tym, jak zniknęło za ostatnim z okien. Mniej więcej w tym samym czasie dotarli do pochylni, która przecinała korytarz przed nimi.